ďťż

O miłości w czasach konsumpcjonizmu

Baza znalezionych fraz

polsk riksdag

Taki artykuł wydał mi się ciekawy: http://polska.newsweek.pl/walentynki-milosc-jest-wszedzie-czy-milosc-istnieje,artykuly,379720,1.html

Pozwolę sobie zacytować opinię autora (czyli Jarosława Makowskiego) o dzisiejszej miłości:
„zakochany” jest akceptowany, co doskonale pokazuje Valentine's Day, o ile jest konsumentem miłości. Kim jest konsument? To człowiek, który ceni w życiu lekkość oraz szybkość. Życiowego sukcesu nie mierzy wielkością zakupów, ale ich częstotliwością. A więc: nowy smartfon, nowy samochód, nowy… partner. Szczęście i powodzenie mierzone jest tu przez ilość nowych początków. Jak nazwać taki rodzaj strategii? To logika działania Don Juana, strategia życia przeżywanego jako seria „zaczynania od nowa”: jeszcze nie skończył, a już chce zaczynać na nowo. Cóż z tego, że Kierkegaard uważał ją za patologię. Dziś stała się normą, obowiązującą w niemal wszystkich dziedzinach ludzkiej aktywności.

Co to oznacza dla relacji między ludźmi? Podstawą życia „człowieka wciąż zaczynającego od nowa” jest konsumpcja.

Tak mi się zebrało na refleksje, może narzekania w temacie...
Coś w tym jest, co zacytowałem. Mamy jakby "obowiązującą" filozofię życia, w której wieczne zaczynanie, wieczne udawanie świeżaka stało się normą. Miłość od grobowej deski stała się przeżytkiem, albo - co najwyżej ckliwym mirażem - który się czasem pojawia w dyskusjach jako znamię starych, przebrzmiałych czasów. W zamian jest nam "wdrażana" miłość konsumencka, polegająca na filozofii ciągłego resetowania jakiegoś aspektu życia. To miałoby dać szczęście. Ale czy daje?
Może i są ludzie, którzy poprzestają wyłącznie na tym co powierzchowne, nie pamiętają zbyt wiele. Dla tych ludzi świat może się objawiać na nowo co jakiś czas, co kolejny cykl. To oznacza jednak, że ci ludzie się nie rozwijają. A to rozwój, doskonalenie jest wg mnie przepustką do prawdziwego szczęścia - takiego pisanego przez wielkie S.



A to rozwój, doskonalenie jest wg mnie przepustką do prawdziwego szczęścia - takiego pisanego przez wielkie S.

Wg mnie jest trochę na odwrót, ale nie będę się spierał, bo w zasadzie szczęście przez wielkie S. to tylko marzenie ściętej głowy.

Często właśnie rozpoczęcie na nowo jest kolejnym krokiem w rozwoju.

Ciągłe zmienianie partnerów wynika z tego, że ludzie mogą sobie na to pozwolić. Dawniej były inne obyczaje, zimny chów i robienie tego co "należy".

A to rozwój, doskonalenie jest wg mnie przepustką do prawdziwego szczęścia - takiego pisanego przez wielkie S.


Wg mnie jest trochę na odwrót, ale nie będę się spierał, bo w zasadzie szczęście przez wielkie S. to tylko marzenie ściętej głowy.

Partnerów na chwilę krótszą , czy na dłuższą?...bo to, o czym pisze Prosiak dotyczy chyba tego pierwszego. Na chwilę dłuższą mimo, iż ludzie niby mogą sobie na to pozwolić, nie zmienia się ciągle, a czasem po jednej zmianie, czy dwóch już nigdy się nie zmienia. I takie np. ciągłe, trudno nazwać drogą do rozwoju.

Szczęście przez wielkie S, czyli jak się powszechnie uważa ciągłe "dobrze, bardzo dobrze i lepiej niż dobrze" to istotnie marzenie ściętej głowy...w przypadku spełnienia marzeń właściciela głowy, zanim doszłoby do ścięcia, śmierć nastąpiłaby z braku podniety do życia, wynikłej z przedobrzenia i nadmiaru dobra...a odwrotnie czyli tak jakby "źle, bardzo źle, gorzej niż źle" ? tylko co w takim przypadku z tą ściętą głową?

Szczęście przez wielkie S, czyli jak się powszechnie uważa ciągłe "dobrze, bardzo dobrze i lepiej niż dobrze" to istotnie marzenie ściętej głowy...
To też mi kiedyś przyszło do głowy. Ten dylemat szczęście, a obłędne dążenie do więcej i lepiej.
Niby tak na starcie wszystko wygląda dobrze. Być spragnionym i napić się szklankę wody - dobrze. Napić się dwie szklanki - lepiej, bo co to jest jedna szklanka przy prawdziwym spragnieniu... Ale wypić na raz 5 litrowy baniak wody - czy to jest na pewno lepiej?...

Ludziom w myślach, w ocenach się pewne rzeczy skalują liniowo. Są przekonani, że jak im brakowało pieniędzy, potem pieniądze zdobyli, poprawiło im się, to jak będą mieli 100 razy więcej tych pieniędzy, to będzie im 100 razy lepiej. A tu...
figa z makiem!
W życiu niewiele jest obszarów liniowości. Zwykle jest skomplikowany balans - coś za coś. Jak więcej zarobisz, to za chwilę będziesz musiał się martwić tym, jak zabezpieczyć to, co zdobyłeś. Zdobywasz nie tylko rzeczy, ale i kłopoty. Jak masz jednego partnera w życiu - to fajnie. Ale jak dwóch partnerów trzeba obsłużyć, udawać przed jednym, że drugiego nie ma... Może wcale nie lepiej?...
Większość rzeczy w dążeniu do szczęścia ma swoje OPTIMUM, nie skaluje się liniowo. Zdecydowana większość rzeczy. Silne dowartościowanie jednego aspektu, najczęściej ogranicza inny aspekt. Kochasz piękny dom?
- fajnie. Ale jak się dom stanie obsesją, jak pucowanie podłóg, czyszczenie, modernizowanie stanie się celem głównym, to uczynisz najpierw innym, a na koniec sobie piekło. Bo pojawi się lęk, że to czy tamto jest zawsze "nie wystarczające", bo zamiast być z ludźmi, zacznie się być z domem i dla domu. Nawet nie dla siebie. Tylko dla "swojej" (choć właściwie też nie dla prawdziwego siebie) obsesji.
Z konsumpcjonizmem jest tak, że zjada on sam siebie, trochę na podobnej zasadzie jak zażywanie leków, czy narkotyków - potem dawki muszą być coraz większe, coraz częstsze, a ich efekt coraz słabszy, a skutki uboczne coraz bardziej dokuczliwe. Aż się spadnie na dno.
Zamiast eskalować dawki, taniej, mądrzej, bezpieczniej jest NAUCZYĆ SIĘ DOCENIAĆ, to co jest - ludzi, którzy są z nami, rzeczy które mamy.



Szczęście przez wielkie S, czyli jak się powszechnie uważa ciągłe "dobrze, bardzo dobrze i lepiej niż dobrze" to istotnie marzenie ściętej głowy...
To też mi kiedyś przyszło do głowy. Ten dylemat szczęście, a obłędne dążenie do więcej i lepiej.
Niby tak na starcie wszystko wygląda dobrze. Być spragnionym i napić się szklankę wody - dobrze. Napić się dwie szklanki - lepiej, bo co to jest jedna szklanka przy prawdziwym spragnieniu... Ale wypić na raz 5 litrowy baniak wody - czy to jest na pewno lepiej?...

Ludziom w myślach, w ocenach się pewne rzeczy skalują liniowo. Są przekonani, że jak im brakowało pieniędzy, potem pieniądze zdobyli, poprawiło im się, to jak będą mieli 100 razy więcej tych pieniędzy, to będzie im 100 razy lepiej. A tu...
figa z makiem!
W życiu niewiele jest obszarów liniowości. Zwykle jest skomplikowany balans - coś za coś. Jak więcej zarobisz, to za chwilę będziesz musiał się martwić tym, jak zabezpieczyć to, co zdobyłeś. Zdobywasz nie tylko rzeczy, ale i kłopoty. Jak masz jednego partnera w życiu - to fajnie. Ale jak dwóch partnerów trzeba obsłużyć, udawać przed jednym, że drugiego nie ma... Może wcale nie lepiej?...
Większość rzeczy w dążeniu do szczęścia ma swoje OPTIMUM, nie skaluje się liniowo. Zdecydowana większość rzeczy. Silne dowartościowanie jednego aspektu, najczęściej ogranicza inny aspekt. Kochasz piękny dom?
- fajnie. Ale jak się dom stanie obsesją, jak pucowanie podłóg, czyszczenie, modernizowanie stanie się celem głównym, to uczynisz najpierw innym, a na koniec sobie piekło. Bo pojawi się lęk, że to czy tamto jest zawsze "nie wystarczające", bo zamiast być z ludźmi, zacznie się być z domem i dla domu. Nawet nie dla siebie. Tylko dla "swojej" (choć właściwie też nie dla prawdziwego siebie) obsesji.
Z konsumpcjonizmem jest tak, że zjada on sam siebie, trochę na podobnej zasadzie jak zażywanie leków, czy narkotyków - potem dawki muszą być coraz większe, coraz częstsze, a ich efekt coraz słabszy, a skutki uboczne coraz bardziej dokuczliwe. Aż się spadnie na dno.
Zamiast eskalować dawki, taniej, mądrzej, bezpieczniej jest NAUCZYĆ SIĘ DOCENIAĆ, to co jest - ludzi, którzy są z nami, rzeczy które mamy.

Myślę, że z tym dnem, to nie zawsze jest tak właśnie jak Michał napisał. Zależy czego dotyczy ów konsumpcjonizm, a także...czasem szybciej się osiągnie stan nasycenia, nim się spadnie na dno. Czasem pewne rzeczy się zwyczajnie nudzą (np. prozaicznie takie zakupy tego, czy tamtego lub pasja taka czy inna np. podróże) wszystko też zależy od indywidualnej odporności lub podatności na coś....a upadek na dno w pewnych przypadkach to też dobry czasem stan - łatwiej niż w innym przypadku robi się wtedy te kroki, a nawet milowe kroki w rozwoju.

Myślę, że z tym dnem, to nie zawsze jest tak właśnie jak Michał napisał.
Oczywiście ja tez się nie będe upierał, ze zawsze kogoś czeka spadnięcie na dno. To jest przypadek skrajny, patologiczny. Choć jak najbardziej realny.
W miarę rozsądny człowiek zwykle jakoś tam ociera się o taki obszar niebezpiecznego ekstremizmu życiowego, ale orientuje się w zagrożeniu i wraca do normy.

Myślę, że z tym dnem, to nie zawsze jest tak właśnie jak Michał napisał.
Oczywiście ja tez się nie będe upierał, ze zawsze kogoś czeka spadnięcie na dno. To jest przypadek skrajny, patologiczny. Choć jak najbardziej realny.
W miarę rozsądny człowiek zwykle jakoś tam ociera się o taki obszar niebezpiecznego ekstremizmu życiowego, ale orientuje się w zagrożeniu i wraca do normy.

Tak..."powrót do normy", to jest na pewno rozsądny krok w dobrym kierunku tego rozwoju

Większość rzeczy w dążeniu do szczęścia ma swoje OPTIMUM, nie skaluje się liniowo. Zdecydowana większość rzeczy. Silne dowartościowanie jednego aspektu, najczęściej ogranicza inny aspekt.
Z konsumpcjonizmem jest tak, że zjada on sam siebie, trochę na podobnej zasadzie jak zażywanie leków, czy narkotyków - potem dawki muszą być coraz większe, coraz częstsze, a ich efekt coraz słabszy, a skutki uboczne coraz bardziej dokuczliwe. Aż się spadnie na dno.

Od konsumpcjonizmu jako takiego nie spada się na dno. Zależy co się konsumuje i czasem trzeba podjąć ryzyko. Dawki nie zawsze muszą być większe - np palacze marihuany mogą zrobić sobie przerwę ;)

Z konsumpcjonizmem jest tak, że zjada on sam siebie, trochę na podobnej zasadzie jak zażywanie leków, czy narkotyków - potem dawki muszą być coraz większe, coraz częstsze, a ich efekt coraz słabszy, a skutki uboczne coraz bardziej dokuczliwe. Aż się spadnie na dno.

Od konsumpcjonizmu jako takiego nie spada się na dno. Zależy co się konsumuje i czasem trzeba podjąć ryzyko. Dawki nie zawsze muszą być większe - np palacze marihuany mogą zrobić sobie przerwę ;)
Niektórzy na dno nie opadają, bo się opamiętają. Ale są tez osoby, które niebezpieczne zadłużają, aby kupować rzeczy, których później nie używają. Jest coś takiego jak zakupoholizm (i leczenie go terapeutyczne), jest wreszcie łagodna postać "choroby konsumpcyjnej" polegająca na zawalaniu sobie życie zdobywaniem przedmiotów, których głównym celem jest samo kupienie, a później nie dają one żadnych korzyści, a raczej przeszkadzają. Tylko mało kto potrafi jakoś ZDIAGNOZOWAĆ SIEBIE w kontekście konsumpcjonizmu. Chyba większość ludzkości przyjmuje jako pewna konieczność, że musimy się ścigać w zdobywaniu rzeczy, kupowaniu, zdobywaniu pieniędzy ponad rozsądną normę.

Z konsumpcjonizmem jest tak, że zjada on sam siebie, trochę na podobnej zasadzie jak zażywanie leków, czy narkotyków - potem dawki muszą być coraz większe, coraz częstsze, a ich efekt coraz słabszy, a skutki uboczne coraz bardziej dokuczliwe. Aż się spadnie na dno.

Od konsumpcjonizmu jako takiego nie spada się na dno. Zależy co się konsumuje i czasem trzeba podjąć ryzyko. Dawki nie zawsze muszą być większe - np palacze marihuany mogą zrobić sobie przerwę ;)
Niektórzy na dno nie opadają, bo się opamiętają. Ale są tez osoby, które niebezpieczne zadłużają, aby kupować rzeczy, których później nie używają. Jest coś takiego jak zakupoholizm (i leczenie go terapeutyczne), jest wreszcie łagodna postać "choroby konsumpcyjnej" polegająca na zawalaniu sobie życie zdobywaniem przedmiotów, których głównym celem jest samo kupienie, a później nie dają one żadnych korzyści, a raczej przeszkadzają. Tylko mało kto potrafi jakoś ZDIAGNOZOWAĆ SIEBIE w kontekście konsumpcjonizmu. Chyba większość ludzkości przyjmuje jako pewna konieczność, że musimy się ścigać w zdobywaniu rzeczy, kupowaniu, zdobywaniu pieniędzy ponad rozsądną normę.

Zdiagnozować siebie w kontekście konsumpcjonizmu nie jest trudno, co do leczenia terapeutycznego, leczenia w ogóle jakiegokolwiek- nie do końca się zgodzę. Zależy, co jest powodem zakupoholizmu, czy konsumpcjonizmu, dodałabym do tego jeszcze nadmierne gromadzenie pieniędzy, przesadną oszczędność, wręcz skąpstwo...oczywiście nie jestem żadnym autorytetem, nie studiowałam owych tematów, mogę spojrzeć na temat tylko z własnego doświadczenia i doświadczenia ludzi, których znam.
Najważniejsze są przyczyny, choć przeważnie wszyscy skupiają się na tym co widać, czyli na skutkach. Człowiek rodzi się bez niczego, wszystko musi zdobyć, więc to naturalne, że się otacza przedmiotami, dobrami różnego rodzaju. Rywalizuje się między sobą o stan posiadania, bo to nadaje ludziom jakiś status, daje nam poczucie bezpieczeństwa, jest też źródłem doznań estetycznych, czyni życie wygodniejszym czasem, do tego dochodzi też instynkt łowny i często traktujemy swoje rzeczy jak zdobycze, mają dla nas wartość sentymentalną, emocjonalną...wszystko to w rozsądnych rozmiarach jest zupełnie normalne.
Kiedy zaczynamy podporządkowywać swoje życie gromadzeniu takich, czy innych przedmiotów, czy choćby pieniędzy, wydawaniu na jakąś określoną dziedzinę życia kosztem podstawowych potrzeb, albo jak Michał zaznaczył nawet zadłużania się by zaspokoić potrzebę zakupu to zaczyna być niepokojące, a nawet groźne. Jaki mechanizm nakręca człowieka do takiego, a nie innego zachowania, że coś zupełnie normalnego urasta do takich rozmiarów tworząc jakiś wręcz patologiczny stan?
Na pewno część przypadków wynika z rywalizacji między sobą, ludzie nie chcą być gorsi od znajomych, przyjaciół, chcą mieć to, co oni (podobne rzeczy) a nawet więcej, żeby imponować, być "liderem" w grupie, w której to "co mam" wyznacza wartość, kupi jeden, zaraz chce mieć coś takiego ktoś drugi i następny, a potem wszyscy mają to samo, bo nie wypada nie mieć...i to dotyczy różnych rzeczy...ubrań, urządzeń elektronicznych, samochodów, wyjazdów itd. nawet organizacji jakichś imprez okolicznościowych. Jeśli wartością jest "mieć" w danej grupie, to wokół tego będzie się kręciło życie, chyba że ktoś już pada "na ryj", bankrutuje. Wylatuje wtedy z grupy i może otrzeźwieć, zmienić priorytety, odkryć, że "mieć" nie jest najważniejsze.
Mamy też kolekcjonerów, pasjonatów, zbieraczy. Trudno wszystko podpinać pod jakiś patologiczny zakupoholizm lub konsumpcjonizm...ale tak, jeśli coś takiego nadaje sens naszemu życiu i jest zaspakajane kosztem podstawowych potrzeb, kiedy zaniedbuje się rodzinę, pracę, życie towarzyskie, kiedy wszystko spycha się na dalszy plan, wówczas jest to problem. Niektórzy są tak ogarnięci "gorączką" gromadzenia, że nie przyjmują żadnych sugestii dotyczących swego postępowania, kiedy zakup daje im radość, jakąś dawkę adrenaliny, odczucie szczęścia a nawet poczucie bezpieczeństwa - w sytuacji, kiedy posiadanie jest również przyjemne, rzecz jest przydatna, korzystamy z niej to pół biedy....kiedy w chwili zdobycia jakiejś rzeczy zaraz szukamy następnej...tamta już nas nie cieszy, bo już ją mamy i tak ciągle i ciągle...aż zapełnimy całą wolną przestrzeń, kiedy zakup kolejnej jest ciężarem już w chwili myślenia o zakupie...ale nadal kupujemy, to podświadomie już zdiagnozowaliśmy w sobie problem- może nie przyznamy się do tego przed otoczeniem, nadal nie pozwolimy na jakieś uwagi, albo wciąż staramy się kamuflować ten stan, ale to uczucie dyskomfortu, uzależnienia, przytłoczenia, wyrzuty sumienia mówią same za siebie. Później mogą się dziać różne rzeczy, można doprowadzić do takiej, czy innej sytuacji, osiągając stan upadku finansowego i być w wyniku tego zmuszonym do zaprzestania gromadzenia (ale pod przymusem jak wiadomo każde leczenie bywa nieskuteczne, zmienia się sytuacja i następuje powrót lub zmiana kierunku gromadzenia jednego na coś innego )...można też w jednej chwili pozbyć się problemu, jeśli coś, co było przyczyną tego postępowania, brak czegoś, pragnienie czegoś niematerialnego - bo to zwykle leży u podstaw zostanie zaspokojone. I tu o tyle sprawa jest prostsza, z tym zakupoholizmem, że w przeciwieństwie do innych nałogów możliwe jest pozbycie się go ot tak, na jedno pstryknięcie.. nie ma tu jakiegoś czynnika uzależnienia fizycznego, dostajesz "lekarstwo" i koniec.