polsk riksdag
Tak na pierwszy rzut oka ten tekst powinien pojawić się w dziale Nauki społeczne, psychologia. W końcu ludzie pragną różnych rzeczy, to zależy od ich osobowości, wychowania, predyspozycji. Jednak moim celem teraz jest nieco głębsza refleksja, niż tylko proste wyliczenie rzeczy, które ludzie deklarują jako pożądane. Dlatego pytanie umieszczam w kontekście filozofii.
Teoretycznie pewnie najczęściej w tym świecie ludzie chcą pieniędzy. To wydaje się proste. Ale czy naprawdę pieniądze jako takie są ostatecznym celem naszych pragnień?... Wydaje mi się, że nie do końca tak jest. Po pierwsze ludzie za pomocą pieniędzy kupują sobie różne towary i to one są ostateczną destynacją. Po drugie pieniądze, po zaspokojeniu absolutnie podstawowych potrzeb, pieniądze zmieniają swoją role dla psychiki ludzkiej – np. dają ludziom status społeczny. I dla typów ambicjonalnych, prestiżowców to właśnie nie same pieniądze będą ważne, ale poczucie bycia kimś docenionym, możliwie „najlepszym”. Przypuszczam, że gdyby większość bogaczy jakoś tam, czarodziejskim sposobem, znalazła się w grupie ludzi, dla których nie liczy się status materialny, a np. umiejętności, dokonania, to szybko owi bogacze (przynajmniej większość z nich) zrezygnowaliby z gromadzenia środków finansowych, a za to przerzuciła się na to, co jest w tym społeczeństwie cenione.
To może prawidłową odpowiedzią jest, że pragniemy właśnie prestiżu, znaczenia?
- Moim zdaniem taka odpowiedź byłaby przynajmniej mocno niepełna. Bo o ile faktycznie dla części ludzi prestiż jest głównym motywatorem, to dla innych już nie. Np. dla znacznej grupy ludzi pragnieniem życiowym jest miłość, życie w związku z kimś, przebywanie wśród osób, które się lubi, akceptuje, a kwestie rywalizacji, statusu są drugorzędne. Takie osoby często godzą się (bez większego żalu) z podrzędną rolą, byle tylko czuć się kochane i potrzebne. Czyli nie tylko status się dla nich liczy. Ale to chyba też nie koniec listy wielkich ludzkich pragnień.
Dla wielu osób priorytetem jest przeżywanie, doznania ogólniej pojęte – czyli nie tylko miłość. Gotowi są wszystkie pieniędze przeznaczać na wyjazdy, zwiedzania dalekich miejsc, albo uczestnictwo w jakichś imprezach. I często ludzie ci nie dbają zbyt mocno ani o związki z ludźmi, ani o status materialny. Byle tylko móc więcej przeżywać.
Ja bym do owej listy pragnień dołączył jeszcze jedno. Takie własne, choć pewnie nie tylko jest to pragnienie znaczące dla Michała Dyszyńskiego. Tym pragnieniem jest poczucie sensu działania i życia. Oto mnie jakoś tak nie bawi zdobycie nawet największej fortuny, jeślibym miał ją zdobywać w niezgodzie z własnymi przekonaniami, z tym co uważam za ważne i słuszne. I jak obserwuje wiele ludzi tak ma, tzn. jest chyba dość powszechne (pewnie nie u każdego w tym stopniu, ale na pewno u wielu) pragnienie, aby nasze działania, dążenia układały się w coś co rozumiemy, co wydaje się ważne dla nas osobiście, a nie tylko narzucone zasadami świata i rządzących nim ludzi.
Naturalnym byłoby tu pytanie: czy w takim razie nie można mówić o jakimś wspólnym rdzeniu dla różnych pragnień, czy mamy po prostu wieloskładnikową odpowiedź na postawiony problem?
- Aby to rozstrzygnąć dobrze byłoby zastanowić się nad jeszcze jedną rzeczą: czy aby na pewno chcemy właśnie tych rzeczy (może lista jest niepełna, ale wnioski, które się pojawią nie zależą od tego, czy ustaliśmy tu komplet motywacji emocjonalnych), które zostały wypisane. Wyobraźmy sobie więc, że dostajemy w wielkim nadmiarze to, czego najbardziej pragniemy – np. bogacz dostaje w prezencie wszystkie pieniądze świata - czy na pewno byłby szczęśliwy?
- Wg mnie nie. Taki samotny bogacz wśród nędzarzy szybko poczułby się samotny. Nagle okazałoby się, że jeśli nie mamy otoczenia (społecznego), które rozumie i akceptuje nas jak nas, które czuje podobnie jak my, to wtedy, żeby nie wiem co, nie będziemy szczęśliwi. Podobnie byłoby w przypadku osoby nastawionej na miłość – gdyby tej miłości dostawała w nadmiarze, to by się jej znudziła. Także w przypadku prestiżowca, wystąpiłby chyba efekt znużenia bycia non stop rok za rokiem podziwianym, na szczycie bez wyzwań związanych ze zdobywaniem. Jeśli nie ma czego zdobywać, to działanie traci sens. Ktoś powiedział, że to droga do celu jest wszystkim, zaś sam cel w tym kontekście jest niczym.
Gdyby tak jakoś zrobić lekkie podsumowanie, to chyba można by powiedzieć, że naszą życiową satysfakcję, motywację, szczęście w istocie ciągniemy z dwóch źródeł:
- ze społecznego środowiska
- z własnego systemu wartości.
Gdzieś te źródła jakoś na siebie się nakładają, a dodatkowo wpływają na siebie – tzn. nasze role społeczne muszą być ostatecznie jakoś zaakceptowane wewnętrznie, a z drugiej strony nasze poglądy prywatne jakoś biorą się z życia społecznego. Ale czy to osiągnięcie celu daje szczęście, czy może jego osiąganie? A może jedno i drugie?...
Ale wtedy mielibyśmy chyba dość pesymistyczny wniosek, że szczęście zawiera w sobie zawsze jakiś element niespełnienia – bo tylko mając cel niezrealizowany (!) mamy go w ogóle. I tylko mając coś niespełnionego, możemy poczuć sens, możemy grać o ponowne spełnienie.
Ale może istnieje jednak takie szczęście i taki cel, który byłby w jakiś sposób ostateczny? - tzn. można by pławić się w nim bez końca (po zrealizowaniu), a on wciąż dostarczałby nam pozytywnych uczuć?...
Tak się trochę nad tym zastanawiam. W religii mówi się, że kontakt z Bogiem jest takim szczęściem samym w sobie, szczęściem nie podlegającym „inflacji”. Choć trudno jest to sobie jakoś wyobrazić. Poza tym ateista zaprzeczy takiemu podejściu z oczywistych względów. Ale może tak jest (w wersji dla wierzących), że nawet Bóg nie zniewala swoich istot na tyle, aby uniemożliwić im grymaszenie nad tym co mają. W końcu Adam i Ewa w raju chyba byli jakoś nie do końca usatysfakcjonowani, skoro sięgnęli po zakazany owoc...
No właśnie. Czego tak naprawdę chcemy? Może ktoś ma tu jakiś ciekawszy pomysł, przemyślenia...
Chcemy być sobą, chcemy być sobą wreszcie!
(wbrew pozorom, to jest bardzo poważna odpowiedź ;)
Chcemy być sobą, chcemy być sobą wreszcie!
(wbrew pozorom, to jest bardzo poważna odpowiedź ;)
Tylko właśnie - co to znaczy "być sobą"?
Moim zdaniem człowiek może chcieć w czasie jedynie zmiany sytuacji dyskomfortowej na bardziej komfortową. Właścwie nawet nie okreslałbym kierunku w jakim człowiek ,,chce" iśc, tylko zwróciłbym uwagę na sam aspekt pozbycia się dyskomfortu. Nawet sadomasochisty ta reguła dotyczy, gdyż jego ,,chcę" wyraża przejście ze stanu nieprzyjemnego napięcia psychicznego w inny stan (trudno określić ten drugi stan przyjemnym na przykładzie celów sadomasochisty). W tym przypadku realizacja fantazji seksualnej zwiazanej z sadomasochizmem jest wyrazem znoszenia sytuacji wcześniejszej (a tą wcześniejszą możemy powiązać z jakimś rodzajem dyskomfortu).
Próba odpowiedzi na ostateczny cel do jakiego zmierzamy - uważam, za problem nierozstrzygalny. Ludzka psychika jest tak skomplikowana i uwarunkowana w kołowrocie samonapedzjących sie pragnien różnego typu (czy to materialnych czy to duchowych), że trudno odnaleść jeden punkt styczny dla wszytskich ludzi....Moim zdaniem realizacja najwiekszych marzeń zwiazanych z naszym ,,,chce" nie może dać ostatecznego spełnienia (bo ,,chce" wyraża się w czasie a czas generuje zmiane stanów mentalnych). Jeśli istnieje jakieś uniwersalne szczęscie dające absolutne spełnienie dla wszytskich istot - to jest ono transcendetne wobec naszych ,,chciejstw". I tu otwierają się wrota dla mistyki szeroko pojętej.
Moim zdaniem człowiek może chcieć w czasie jedynie zmiany sytuacji dyskomfortowej na bardziej komfortową.
...Moim zdaniem realizacja najwiekszych marzeń zwiazanych z naszym ,,,chce" nie może dać ostatecznego spełnienia (bo ,,chce" wyraża się w czasie a czas generuje zmiane stanów mentalnych). Jeśli istnieje jakieś uniwersalne szczęscie dające absolutne spełnienie dla wszytskich istot - to jest ono transcendetne wobec naszych ,,chciejstw". I tu otwierają się wrota dla mistyki szeroko pojętej.
To tez jest ciekawy problem - czy jest jedno (!) transcendentne spełnienie i pragnienie (Bóg?... Nirwana?...), czy może wiele samouzupełniających się pragnień? Może tym spełnieniem byłoby BYĆ W SYSTEMIE, czyli ostatecznie stać się częścią jakieś wspaniałej całości, której sensownie nie da się opisać prostym sformułowaniem?...
Tu mamy znowu problem wolności (woli) - jeśli zdefiniujemy sobie działania jako, z definicji, podlegające motywacji komfort - dyskomfort, to niejako z konstrukcji sami sobie ustalamy światopogląd, w którym wolna wola traci rację bytu
To tez jest ciekawy problem - czy jest jedno (!) transcendentne spełnienie i pragnienie (Bóg?... Nirwana?...), czy może wiele samouzupełniających się pragnień? Może tym spełnieniem byłoby BYĆ W SYSTEMIE, czyli ostatecznie stać się częścią jakieś wspaniałej całości, której sensownie nie da się opisać prostym sformułowaniem?
Ja również szukałbym absolutnego spełnienia w jakieś pełni czy Jedni, gdzie zostaje zniesiona ranga czasu i konieczność nieustannie podejmowanych decyzji. Trudno mi sobie wyobrazić rzeczywistośc objętą granicami czasu oraz koniecznością podejmowania decyzji - i zarazem dającą totalne spełnienie.
Chcemy przede wszystkim zdrowia, miłości, przyjaciół, dobrej pracy, rodziny w której mamy wsparcie, szczęścia, rozwijania swoich pasji, na tym chyba opiera się życie
Przede wszystkim chcemy tego, co sobie wymyślimy. Niekoniecznie tego, co naprawdę potrzebne, a czasem nawet nie tego, co jest...
Tak naprawdę nie chcemy niczego.
Powiedziałbym raczej, że chcemy wszystkiego. A szczególnie być bogiem; no, przynajmniej ja.
Życie Boga to nie sielanka, popatrz na Jezusa
Powiedziałbym raczej, że chcemy wszystkiego. A szczególnie być bogiem; no, przynajmniej ja.
Ktoś który ma tak od początku do końca wszystko i może wszystko, nie ma wyzwań. A skoro tak, to nie ma czego chcieć. Jego istnienie straciłoby sens.
Może więc Bóg po to stwarza istoty typu Człowiek, istoty obdarzone prawdziwą niezależnością od Niego, aby mieć wyzwania dla swojego istnienia?...
Chociaż dla mnie Bóg jest ostatecznie jakąś taką genialną, nieogarnioną kreacją - otwarciem się na twórczość przekraczającą wszelkie granice. Więc nawet tak niedoskonałe "narzędzie" tworzenia, jakim jest człowiek, mógłby być dla Boga wyzwaniem. Zrobić wszystko od początku do końca bez skazy nie jest satysfakcjonujące. Ciekawe życie zaczyna się tam, gdzie jest coś niewiadomego, coś, z czym trzeba się pomęczyć. Bo być może najlepszą odpowiedzią na pytanie: czego naprawdę chce niemal każda istota zdrowo, spójnie myśląca, nie podlegająca jakiejś sztucznej deprywacji byłoby: trwać w ciągłym przekraczaniu granic własnego istnienia?...
Życie Boga to nie sielanka, popatrz na Jezusa Nie jestem przekonany, czy Jezus Chrystus był bogiem [i w jakim konkretnym znaczeniu]; raczej uważam, że był [jest] przedstawicielem wysoko rozwiniętej cywilizacji pozaziemskiej [może nie koniecznie cywilizacji, lecz gatunku].
A tych, którzy tylko uważają się za bogów, życie też nie jest raczej łatwe- są albo "czubkami" albo ludobójcami...
Powiedziałbym raczej, że chcemy wszystkiego. A szczególnie być bogiem; no, przynajmniej ja.
Ktoś który ma tak od początku do końca wszystko i może wszystko, nie ma wyzwań. A skoro tak, to nie ma czego chcieć. Jego istnienie straciłoby sens.
Może więc Bóg po to stwarza istoty typu Człowiek, istoty obdarzone prawdziwą niezależnością od Niego, aby mieć wyzwania dla swojego istnienia?...
Chociaż dla mnie Bóg jest ostatecznie jakąś taką genialną, nieogarnioną kreacją - otwarciem się na twórczość przekraczającą wszelkie granice. Więc nawet tak niedoskonałe "narzędzie" tworzenia, jakim jest człowiek, mógłby być dla Boga wyzwaniem. Zrobić wszystko od początku do końca bez skazy nie jest satysfakcjonujące. Ciekawe życie zaczyna się tam, gdzie jest coś niewiadomego, coś, z czym trzeba się pomęczyć. Bo być może najlepszą odpowiedzią na pytanie: czego naprawdę chce niemal każda istota zdrowo, spójnie myśląca, nie podlegająca jakiejś sztucznej deprywacji byłoby: trwać w ciągłym przekraczaniu granic własnego istnienia?...
Żyłem pewien czas w przekonaniu, że mam wszystko [no, prawie] i jestem [a raczej powinienem być] doskonały. Podczas, gdy okazało się, że nie miałem i nie mam raczej nic, a do doskonałości bardzo mi daleko.
Ale tu raczej, Michale, "mierzysz" Boga- jakiegokolwiek- ludzką miarą. Ja- po pierwsze- nie sądzę, aby bóg był świadomością, osobą; raczej jest pierwotną siłą, wolą, energią zmian, życia. A jeśli już jest choćby trochę "podobny" do człowieka, to może właśnie jednak nie chce niczego. Ja bym chyba wolał nie chcieć, jeśli "chcenie" nie byłoby konieczne, choćby do przeżycia biologicznego w warunkach ziemskich. Taki stan, gdy uważa się i odczuwa, że nic nie trzeba, nawet istnieć, jest cudowny, jakby błogosławieństwo; lecz jednocześnie w warunkach życia ziemskiego to przekleństwo. A to dlatego, że jednak to popieprzone życie polega- tak czy siak- na walce! Choćby na walce z samym sobą, czyli- innymi słowy- na przekraczaniu granic swojego istnienia, a przede wszystkim własnych ograniczeń.
Wydaje mi się, że potępienie i oświecenie [stan błogosławiony] to raczej ten sam stan- ale do którego dochodzi się dwoma różnymi sposobami: do pierwszego poprzez zaniechanie, do drugiego poprzez "wyzwalanie się z oków zmysłowo-logicznego sposobu interakcji z tym światem [a może raczej jego złudzeniem]".
Powiedziałbym raczej, że chcemy wszystkiego. A szczególnie być bogiem; no, przynajmniej ja.
To już efekt (i pragnienie) kultury.
Powiedziałbym raczej, że chcemy wszystkiego. A szczególnie być bogiem; no, przynajmniej ja.
To już efekt (i pragnienie) kultury.
Jeśli chodzi o moje doświadczenia w tej kwestii- to się mylisz. Chciałbym być bogiem raczej dlatego, że po prostu- przynajmniej dla mnie- jest zajebiście móc wszystko, a nie musieć nic! I mieć wszystko, a nie potrzebować niczego!
A nie przypadkiem mieć wszystko na głowie i cierpieć za wszystkich?
Może jestem egoistycznym skurwielem [podobno jestem bardzo egocentryczny, a nawet narcystyczny trochę ], ale po jaką cholerę miałbym sobie zaprzątać moją "wspaniałą" egzystencję losem innych, a tym bardziej cierpieć?! Ja bym "cierpiał" jedynie własne szczęście i satysfakcję... Poza tym, bóg chyba może być tylko jeden.
Że tak zacytuję Queen'a z "Highlander'a": "I am the one, the only one, i am a god of kingdom comes- gimme the prize!"
Chciałbym być bogiem raczej dlatego, że po prostu- przynajmniej dla mnie- jest zajebiście móc wszystko, a nie musieć nic! I mieć wszystko, a nie potrzebować niczego!
Człowiek w życiu ma niejedną okazję, aby wczuć się w taką sytuację, gdy jest - prawie - bogiem. Dorosły człowiek wobec gromady przedszkolaków jest w dość podobnej sytuacji - może małym dzieciakom bardzo wiele narzucić, może im wmówić mnóstwo rzeczy. Podobnie człowiek jest niemal bogiem dla zwierzaka, którego sobie nabędzie - wobec chomika, rybek, czy pieska sprawuje władzę nieograniczoną. Albo w sporcie - zawodowy gracz w coś, jeśli wejdzie do środowiska amatorów, jest w stanie ograć każdego, jest bezapelacyjnie na szczycie. Ale...
To jakoś ludzi nie satysfakcjonuje. Jakoś dziwnie tak jest, że niemal każdy, po nasyceniu się łatwymi sukcesami, zaczyna się nudzić, zaczyna szukać czegoś więcej. Szachista nie ma ochoty grać z amatorami, z którymi zawsze wygra - to nuda, brak satysfakcji, wynika stąd niechęć do (takiej) gry w ogóle.
Czy życie jest formą gry?...
W moim przekonaniu TAK - życie można porównać do gry, do zawodów. Przy czym nie koniecznie chodzi o rywalizację z innymi ludźmi, czasem jest to gra jednoosobowa. Ale jednak gra - czyli posiada swoje cele, powody działania, reguły i element wyzwania.
Jestem przekonany, że gdyby dano Ci władzę nieograniczoną, to po krótkim okresie upajania się robieniem tego, co kiedyś było poza zasięgiem, sam zacząłbyś szukać czegoś, co właśnie owej władzy zaprzeczy, co by stanowiło wyzwanie. To wymaga pewnej wyobraźni, może refleksji nad znanymi sobie sytuacjami z przeszłości, ale jak się tak spojrzy na swoje życie, to najprostszym elementem usunięcia czegoś z kręgu naszego ludzkiego zainteresowania, jest uczynienie tego absolutnie bezproblemowo dostępnym.
Zrobili nawet dość ciekawe doświadczenie psychologiczne z kobietami. Dawano im do obejrzenia sylwetkę mężczyzny (losowo), tylko raz mówiono przy tym, że dany mężczyzna jest pytaną kobietą zainteresowany, że chciałby ją jakoś zdobyć, a w drugim przypadku mówiono, że mężczyzna - owszem ją zna - ale nie wyraża specjalnego zainteresowania. Zaskakująco - kobiety za bardziej atrakcyjnych uważały tych mężczyzn mniej zainteresowanych. Oczywiście efekt był statystyczny, więc pewnie dla kobiet bardzo potrzebujących mężczyzny pewnego, łatwego do zdobycia, odpowiedzi były inne, niż większość, ale sam fakt przechylania się szali zainteresowania w stronę sytuacji, gdy jest jakieś wyzwanie, na pewno o czymś w ludzkiej naturze świadczy. Z resztą - pewnie prawie każdy grał w jakieś gry komputerowe. Większość z nich da się przejść na różnych poziomach trudności. I jakoś tak "dziwnie" się składa, że ten najłatwiejszy tryb (nieprzypadkowo nazywany god mode) jest niespecjalnie często i na niespecjalnie długo włączany. Ludzie za to chętnie włączają tryby o dużych trudnościach, aby mieć pełną radość gry.
Wbrew pozorom, posiadanie zbyt wielkiej władzy nie jest taką frajda, jak się to wydaje. Na początek - tak; dla osoby, które wcześniej doświadczała wielu ograniczeń - zdecydowanie tak. Ale gdyby dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem wszystko poddawało się bez walki naszej woli, to szybko poczulibyśmy się zagubieni i nieszczęśliwi. Można to sobie wyobrazić w modelu ograniczenia przestrzennego. Gdy jesteśmy totalnie ograniczeni w ruchu - np. przykuci do ściany i skrępowani, to oczywiście główną rzeczą, którą pragniemy, jest uwolnić się, a bez tego jesteśmy nieszczęśliwi. Gdy mamy możliwość poruszania się w jakimś obszarze, to sytuacja jest znacznie lepsza - ściany stanowią problem w ruchu, ale jakoś go pokonujemy - obchodzimy te ściany, czasem forsujemy, albo wreszcie rezygnujemy z prób dostępu do zamkniętego obszaru przestrzeni. A gdybyśmy tak mieli skrajną wolność - tzn. dostęp do każdego kierunku, bez żadnego ograniczenia?...
- Co by to było?.... Ano wyrzucono nas w przestrzeń kosmiczną i wyposażono w niewyczerpywalny pod wzgledem paliwa plecak odrzutowy. Wokół - żadnej ściany, wszystko co nas otacza jest dostępne, wszędzie można się dostać. Tylko, że jak wszędzie można się dostać, jak wszystko jest (tak samo łatwo) dostępne, to nie ma powodu nigdzie się poruszać. Wszędzie jest tak samo...
Ten model - choć prosty, mechaniczny - wg mnie jednak ilustruje sytuację, w której znajduje się umysł postawiony wobec problemu (!) totalnej wolności. Owa dostępność z plecakiem odrzutowym w przestrzeni kosmicznej jest właśnie alegorią mocy nie oferującej żadnego ograniczenia. Taka moc, taka absolutność wolności TO KOSZMAR!!!
Podam nieco inny przykład. Wyobraźmy sobie, że oto znalazł się sponsor, który robi nam niesamowity prezent - daje nam do dyspozycji największą na świecie fortunę, możliwość zamówienia dowolnego towaru, skorzystania z dowolnej przyjemności - ale stawia jeden warunek: nie wolno jest tego z żadnym innym człowiekiem skonfrontować, nie wolno się pochwalić, nie wolno jest czerpać satysfakcji z tego, że my jesteśmy w roli najbardziej możnego, najlepiej żyjącego człowieka świata. Jednocześnie jednak mielibyśmy wybór - zamiast takiego największego daru, ale dostępnego tylko dla siebie, moglibyśmy zyskać o wiele mniejsze środki, ale jakoś znacząco poprawiające naszą sytuację życiową - np. po prostu jakaś sumka na start, naprawdę dobra praca, szybkie spełnienie materialnych marzeń - ale nic szczególnego, tyle że teraz możemy pochwalić się tym przed przyjaciółmi, PORÓWNYWAĆ z tym co nas otacza.
Badania wykazują, że człowiek swoją życiowa satysfakcję czerpie Z PORÓWNANIA z podobnymi sobie ludźmi, z konfrontacji z OGRANICZENIAMI. Dlatego mówi się, że niski wśród zupełnych karłów, będzie szczęśliwy, będzie czuł się dobrze; dopiero skonfrontowany z ludźmi wyższego wzrostu, odczuje swoje ograniczenie.
Nasze poczucie szczęścia nie jest bezwzględne!
Niemal zawsze szukamy porównania. Absolutna władza i moc, to jednocześnie absolutna samotność, wyalienowanie psychiczne, to nieszczęście.
Pozornie zgadzam się z większością tego, co napisałeś w ostatnim tu post'cie, Michale, bo również uważam, że podobnie czuje, myśli i postępuje wielu ludzi. Jednak ja mam co do tych spraw inne osobiste odczucia, nastawienie i podejście.
Wydaje mi się, że nie chciałbym byś wszechwiedzący i omnipotentny dla przewagi, władzy, podporządkowywania sobie [innych] ludzi; raczej dla pomocy im i ich wspierania. Poza tym, wydaje się, że osoba, ktoś lub coś, co charakteryzowałoby się wszechwiedzą i wszechwładzą, nie byłaby zainteresowana przewagą, dominacją- bo to już w sposób oczywisty by posiadała. Mogłaby się zachowywać wyłącznie" dobrze"- tym bardziej, że nic by ją to nie kosztowało. Podobnie- a raczej przeciwnie- do mego poglądu, że największymi, a może jedynymi "zarodkami zła" w człowieku są jego własne słabości, niedoskonałości właśnie.
Życie- przynajmniej w postaci, w jakiej większość ludzi je prowadzi- można dość dobrze porównać do zawodów, gry. Ale czy już sama idea konkurencji nie niesie w sobie "ziarna zła"? I, oczywiście, ktoś na miarę boga nie byłby raczej zainteresowany udziałem w takiej grze- bo przecież i tak jest pod każdym względem lepszy od kogokolwiek innego- więc nic nie musiałby więcej udowadniać; na pewno nie sobie.
Co do osobistych moich odczuć i przemyśleń, to jakiś czas żyłem potrzebując niewiele (sam tak się z tym czułem, że nie potrzebuję więcej), nie musząc prawie nic (bo "trafił" mi się niemały "zastrzyk" środków finansowych), poniekąd zapominając o nabytej dotychczas wiedzy- a czas spędzałem głównie w osobności, jakby na nowo rozmyślając nad tym [i nie tylko] światem oraz ludźmi. I- poza tym, ze trochę czułem się samotny, ale tylko niekiedy- wcale nie chciało mi się, nie czułem potrzeby, ani nie zależało mi na niczym więcej właściwie. Nie pragnąłem grać, ścigać się w życiu o lepsze wyniki- czy to w nauce, sporcie, w zarobkach, w pozycji społecznej. Raczej chciałem- i wciąż chcę- "odkryć" boga, tzn. poznać w końcu odpowiedzi skąd jestem, czym jestem i po co tu jestem, oraz co będzie po śmierci mojej ze mną. A odpowiedzi na to nie daje [wbrew może pozorom] ani nauka, wiedza, ani bycie sportowcem, "pakerem" np., ani też [znów może wbrew pozorom] religie. Najsłuszniejszym, w tym wypadku, kierunkiem wydają mi się fizyka, ale na jak najbardziej podstawowym poziomie- fizyka cząsteczek, oddziaływań, kwantowa, oraz psychologia w połączeniu z psychiatrią, neurologią, socjologią, antropologią.
Chcę jednak jeszcze raz podkreślić, iż- może ze względu na moją "dziwaczność"- będąc w stanie, w którym naprawdę niewiele musiałem, w stanie- jak piszesz na końcu- wyalienowania i samotności- raczej nie czułem się źle, nie czułem potrzeby zmiany tego, nie chciałem nic więcej, oprócz "boskiej wiedzy" i, ewentualnie, możliwości.
A powracając jeszcze do opisanego przez ciebie porównywania się z innymi- jest to zupełnie częste zjawisko. Jednak znów, sądzę, że u podstaw jego leżą raczej "niskie" ludzkie pobudki: chęć dominowania, rywalizacji, zazdrość, a u samych podstaw- ludzka niedoskonałość, słabość fizyczna i psychiczna, oraz umysłowa.
Co do "god mode" w grach wideo, to jest to poziom najwyższy, a nie najniższy- ale tu chyba zrobiłeś po prostu "czeski błąd". Ja rzadko gram w takie gry, ale zazwyczaj wystarcza mi przejście na poziomie najłatwiejszym. Bo, jak wynika z powyższego tekstu mego- "god mode" chciałbym realizować w prawdziwym życiu, a nie na ekranie.
I jeszcze jedno. Podobny stan, jaki opisałem we wcześniejszym post'cie, wydaje mi się, że mieli ludzie w Raju, w Ogrodzie Eden- jeśli tak zaczerpnąć z Biblii [również z Koranu czy Talmudu]. Czy wtedy- mając wszystkiego co niezbędne pod dostatkiem, nie musząc się martwić o nic, prawdopodobnie żyjąc wiecznie- czy byli nieszczęśliwi? Wg mnie i wspomnianych wyżej tekstów, wręcz odwrotnie. Wg mnie taka moc i absolutna wolność to prawdziwe szczęście, a nie żaden koszmar!
W raju nie mieli "God Mode" własnie chcieli być Bogami, tak jak Ty chcesz i za to zastali wywaleni z raju
Powiedziałbym raczej, że chcemy wszystkiego. A szczególnie być bogiem; no, przynajmniej ja.
To już efekt (i pragnienie) kultury.
[color=darkred]Jeśli chodzi o moje doświadczenia w tej kwestii- to się mylisz. Chciałbym być bogiem raczej dlatego, że po prostu- przynajmniej dla mnie- jest zajebiście móc wszystko, a nie musieć nic!
I mieć wszystko, a nie potrzebować niczego!
To są pojęcia sprzeczne. Marzysz o niemożliwym. Jeżeli niczego nie potrzebujesz, to nie potrzebujesz też mieć.
Od razu możesz przejść do efektu. Kultura ci jednak wpoiła, że potrzebujesz mieć, a jak już mieć to wszystko.
Swoimi pragnieniami czcisz bożka kultury i jemu odwalasz pańszczyznę.
Kultura to zespół samolubnych memów
Kultura to zespół samolubnych memów
Zespół samolubnych memów, to kultura. Niby to samo, ale nie do końca...
Twierdzisz że kultura A jest a B nie jest?
Pojęcie samolubnych memów, jest tworem kultury. "Samolubność" obalona jest poprzez ich tendencja do grupowania i wzajemnego wspierania się. Zresztą, samo istnienie pojęcia (memu) "poświęcenia", jawnie i bezpośrednio obala teorię samolubności.
A czy mem poświęcenia sam nie może być samolubny?
Na przykład zespół memów tworzy ideologię A, która mówi że należy wybić wszystkich nie podzielających tej ideologii. Po wybiciu zostają tylko nosiciele ideologii A.
A czy mem poświęcenia sam nie może być samolubny?
Na przykład zespół memów tworzy ideologię A, która mówi że należy wybić wszystkich nie podzielających tej ideologii. Po wybiciu zostają tylko nosiciele ideologii A.
Ok, ale w tej walce giną memy z sespołu A, które same nie uzyskają żadnych korzyści (wręcz przeciwnie), więc nie są samolubne. Przykład, kawaler umierający za ojczyznę.
więc nie są samolubne. Przykład, kawaler umierający za ojczyznę.
Odróżniasz memy od genów? Nie chciałbym więcej pisać aby nie rozprzestrzeniać genów cynizmu.
Mało prawdobodobnę, że na takie pisanie skręcisz jakąś laskę .
Nie, chodziło mi o przedstawienie działań altruistycznych jako spowodowanych pasożytniczymi samolubnymi memami
Jakie korzyści czerpie samolubny mem poświecenia, z utraty nosicieli? Wyraźnie widać, że taki mem dąży do samounicestwienia.
Mem który zabija swego nosiciela jest jak najbardziej samolubny. "Widzi" że poświęcając jednego męczennika dla idei może rozprzestrzenić tą ideę, zamiast jednego mamy już tysiąc nosicieli.
W sumie racja.
Tylko taki sposób patrzenia rozpowszechnia memy cynizmu
To dobrze, czy źle? I dla kogo, przede wszystkim?
Źle dla nas gdy memy zarażają nas cynizmem
Tu się nie zgodzę. Źle dla kultury, ale nie dla jednostki. Cynizm pozwala wyzwolić się spod jarzma kultury, zresztą w takim celu powstał jako filozofia.
Cynizm to też mem kultury, dobre dla memu jest złem dla jednostki czyniąc ją cynkiem
Kultura to konstrukt, który można obalić przy użyciu jego części składowych. Cynizm, czy stoicyzm to właśnie takie części.
Zresztą, religia jako taka, jest zbiorem elementów służących obaleniu kultury. Oczywiście, co cie nie zabije to cie wzmocni, dlatego dzisiaj wielkie religie są podporą kultury. Nawet mały koncept, który kulturę obala, będzie zalążkiem nowej.
Tytuł wątku: Czego naprawdę (w życiu) chcemy?
Odpowiedź: szczęścia
Ideologie takie jak cynizm zabijają zdolność odczucia szczęścia, bo to myślenie "wszyscy są beznadziejni, ja też"
To jest wypaczone, nieprzemyślane spojrzenie na cynizm. Radzę zobaczyć jakie są korzenie tej myśli w starożytności. To właśnie odrzucenie norm społecznych prowadzi do szczęścia. Dlaczego? Bo normy społeczne działają na korzyść kultury, kosztem jednostki.
Ma dwa znaczenia:
(1.1) wyzywające i lekceważące odnoszenie się wartości moralnych, nieliczenie się z uczuciami i odczuciami innych
(1.2) filoz. zespół poglądów greckiej szkoły filozoficznej Antystenesa; zob. też filozofia cynicka w Wikipedii
1.1 powstaje z usunięcia pozytywnych aspektów 1.2.
"Współczesne rozumienie słowa cynizm jest efektem wybiórczego potraktowania doktryny cynickiej przez XVIII i XIX wiecznych historyków filozofii, akcentujących jego odrzucenie obowiązującego porządku społecznego." - wiki
Polpot też odrzucał obowiązujący porządek społeczny
Polpot też odrzucał obowiązujący porządek społeczny
Tak samo Jezus, Buddha, czy każdy inny Krishna. Wszystkich wrzucisz do jednego worka?
Budda umarł, twórca cynizmu umarł i inni pomarli. A Jezus zmartwychwstał
Aha .
Cynizm jest drogę do szczęścia. Niektórzy nawet uważali, że nakrótszą. Tylko cynizm w pełnym wymiarze filozoficzny, nie tylko jego wybrane aspekty.
A jakie jest ten jego pełny wymiar filozoficzny?
Nie miejsce i czas na lekcje z filozofii. Materiałów w temacie dostatek. Gorąco polecam.
W raju nie mieli "God Mode" własnie chcieli być Bogami, tak jak Ty chcesz i za to zastali wywaleni z raju
Dobrze- byli prawie bogami; z różnicą, że nie poznawali...
Coś za coś.
Powiedziałbym raczej, że chcemy wszystkiego. A szczególnie być bogiem; no, przynajmniej ja.
To już efekt (i pragnienie) kultury.
Jeśli chodzi o moje doświadczenia w tej kwestii- to się mylisz. Chciałbym być bogiem raczej dlatego, że po prostu- przynajmniej dla mnie- jest zajebiście móc wszystko, a nie musieć nic!
I mieć wszystko, a nie potrzebować niczego!
To są pojęcia sprzeczne. Marzysz o niemożliwym. Jeżeli niczego nie potrzebujesz, to nie potrzebujesz też mieć.
Od razu możesz przejść do efektu. Kultura ci jednak wpoiła, że potrzebujesz mieć, a jak już mieć to wszystko.
Swoimi pragnieniami czcisz bożka kultury i jemu odwalasz pańszczyznę.
[color=darkred]Z tą kulturą, to masz trochę "jazdę" Banjankri.
Żadne pojęcia sprzeczne. Można niczego nie potrzebować, a mieć dostęp do wszystkiego.
Znów pieprzysz, Banjankri; żebyś wiedział jakie miewam aspołeczne, akulturowe pragnienia!
A w ogóle to postaraj się nie pisać co mi kto wpoił, co chcę i dlaczego, komu lub czemu "służę"- bo i tak nie zgadniesz prawidłowo. Nie pisz "za kogoś", a raczej we własnym imieniu tylko.
Szczęście to chyba przede wszystkim wyzwolenie [nie koniecznie spod norm kulturowych]. Dlatego ma tak różne oblicza- bo można chcieć się wyzwolić właściwie z wszystkiego, nawet z życia doczesnego; i dlatego nigdy nie jest osiągalne w pełni, przynajmniej nie "na tym świecie"- ponieważ świat fizyczny funkcjonuje tak, a nie inaczej [w danym obszarze i czasie], więc same reguły jego funkcjonowania są "zniewoleniem".
Żadne pojęcia sprzeczne. Można niczego nie potrzebować, a mieć dostęp do wszystkiego.
Znów pieprzysz, Banjankri; żebyś wiedział jakie miewam aspołeczne, akulturowe pragnienia!
A w ogóle to postaraj się nie pisać co mi kto wpoił, co chcę i dlaczego, komu lub czemu "służę"- bo i tak nie zgadniesz prawidłowo.
A ty skąd wiesz? Zgadujesz, że ja nie zgadnę.
Żadne pojęcia sprzeczne. Można niczego nie potrzebować, a mieć dostęp do wszystkiego.
Znów pieprzysz, Banjankri; żebyś wiedział jakie miewam aspołeczne, akulturowe pragnienia!
A w ogóle to postaraj się nie pisać co mi kto wpoił, co chcę i dlaczego, komu lub czemu "służę"- bo i tak nie zgadniesz prawidłowo.
A ty skąd wiesz? Zgadujesz, że ja nie zgadnę.
Się nie "mONdruj" tak bardzo, bo geniuszem zostaniesz- i będziesz musiał "opiekować się mężczyznami".
W raju nie mieli "God Mode" własnie chcieli być Bogami, tak jak Ty chcesz i za to zastali wywaleni z raju
Dobrze- byli prawie bogami; z różnicą, że nie poznawali...
Jakimi bogami, byli dzieciakami co latali nago, według niektórych ojców Kościoła nawet nie przyszło im do głowy aby uprawiać seks, który pojawił się dopiero po grzechu.
Życie- przynajmniej w postaci, w jakiej większość ludzi je prowadzi- można dość dobrze porównać do zawodów, gry. Ale czy już sama idea konkurencji nie niesie w sobie "ziarna zła"?
Wg mnie konkurencja sama w sobie złem nie jest. Ale MOŻE nim być. W pozytywnym sensie konkurencja jest MECHANIZMEM POMIAROWYM. Polega to na tym, że gdy tysiąc ludzi pragnie i realizuje zadanie skoku w dal, to otrzymane wyniki skakania w zawodach określają po prostu możliwości ludzkości do wykonywania takiego skoku - jest więc konkurencja sposobnością do wyłonienia się (z niebytu) informacji w rodzaju "ludzie średnio skaczą na odległość X metrów, ale niektórzy skaczą nawet Y metrów". Przed zaistnieniem konkurencji skakania w ogóle NIE BYŁO OKREŚLONE jak dobrze skaczą ludzie. Dopiera wygenerowanie sytuacji pomiarowej daje jakby... kolaps funkcji falowej... czyli przeniesienie wirtualnego konceptu skakania ludzi do rzeczywistości, czyli do realnych możliwości, realnej grupy ludzi
Konkurencja BYWA czymś prowadzącym do zła. Ale do tego potrzebna jest NEGATYWNA EMOCJA, która przeniesienie pragnienie wygranej w jakiejś dziedzinie na osobę, na przeciwnika. Po prostu, jeśli gramy w szachy i poczucie przegranej, zamiast dać nam satysfakcję z samej gry, a do tego wiedzę o własnych ograniczeniach, generuje w nas niechęć do przeciwnika, to wtedy konkurencja staje się zarzewiem zła. Dlatego umiejętność przegrywania wymaga dojrzałości.
Gdzieś w jakimś tekście jednak przeczytałem, że cała walka pomiędzy dobrem, a złem we Wszechświecie jest w istocie walką pomiędzy istotami chętnymi do współpracy, wzajemnej pomocy, a nakierowanymi silnie na konkurencję. Można by wręcz utożsamiać osobowość szatana (jeśli ktoś w niego nie wierzy, to niech dołoży sobie "mitycznego" przed nazwą) z owym pragnieniem dominacji, bycia silniejszym, zawsze na szczycie. I to wydaje się mieć pewien sens, bo mechanizm konkurencyjny, faktycznie, MOŻNA uznać za pewien ontologiczny mechanizm tworzenia wartości osoby (w odróżnieniu, ten chrześcijański sposób wartościowania opiera się na miłości, współpracy i więzi z Bogiem). Piszę "ontologiczny" bo wybór najbardziej podstawowego mechanizmu "co nadaje podstawową wartość" uważam za osnowę rzeczywistości, za zdecydowanie się (w wymiarze osobistym) jakby na inny wszechświat.
Problem w tym, że wg mnie całkowite usunięcie konkurencji z przestrzeni myśli wydaje się być niemożliwe. Konkurencja - czy w bardziej ogólnym znaczeniu PORÓWNYWANIE - jest po prostu podstawą myślenia. Kucharz, który ugotował po raz pierwszy swoją zupę ogórkową nie wie, czy jest to dobry, czy zły wytwór. I właściwie NIKT by tego nie wiedział, do momentu, gdy jakaś grupa ludzi spróbuje tej zupy, a jednocześnie gdy INNI KUCHARZE (!) zrobią swoje zupy ogórkowe i owi ludzi ich spróbują. Ostatecznie zadecydują - ta zupa jest smaczna, a tamta już nie za bardzo. Bo nawet względnie smaczna, jako tako "zjadliwa" zupa, skonfrontowana z faktem, że wszyscy inni kucharze robią zupy znacznie smaczniejsze, stawia nam owa byle jaką zupę na pozycji "do poprawy", właściwie "zła zupa". I tak właściwie jest ze wszystkim. W nauce mechanizm dochodzenia do prawdy też jest oparty o elementy konkurencji - oto odkrycia są potwierdzane NIEZALEŻNIE, W RÓŻNYCH OŚRODKACH. Brak powtarzalności rezultatu świadczy o tym, że dane odkrycie być może było efektem błędu, przypadku, więc nie jest obiektywnym prawem. Tutaj niezależność, konkurencyjność, związana z doszukiwaniem się błędu w odkryciu jest mechanizmem dowodzenia poprawności odkrycia.
Kiedy konkurencja jest zła?
Chyba warto jeszcze wrócić do tej kwestii. Wg mnie błędem toksycznej konkurencyjności jest NIEUPRAWNIONE PRZENIESIENIE satysfakcji z wygranej (z kimś) w jakiejś dziedzinie na MECHANIZM NADAWANIA OGÓLNEJ WARTOŚCI. Inaczej mówiąc - oto jeśli najlepszy szachista świata powie sobie, że on jest najlepszy tak "W OGÓLE", gdy przeniesie swój jednostkowy wynik w jakiejś dziedzinie, na całość swojej osoby, uzna się tak w ogóle za lepszego, to wtedy z konkurencyjności wyłania się zło. Bo z owego błędu (wynikającego z faktu, że ww przeniesienie jest po prostu nieuzasadnione i nieuprawnione) wynikać będą późniejsze zafałszowania życia, odczuwania, relacje z innymi osobami. Ktoś może uznać, że skoro jest najlepszym szachistą, to należą mu się jakieś specjalne splendory, że nie musi się starać pod innymi względami. Dopiero po takim przeniesieniu mamy zło.
Życie- przynajmniej w postaci, w jakiej większość ludzi je prowadzi- można dość dobrze porównać do zawodów, gry. Ale czy już sama idea konkurencji nie niesie w sobie "ziarna zła"?
Wg mnie konkurencja sama w sobie złem nie jest. Ale MOŻE nim być. W pozytywnym sensie konkurencja jest MECHANIZMEM POMIAROWYM. Polega to na tym, że gdy tysiąc ludzi pragnie i realizuje zadanie skoku w dal, to otrzymane wyniki skakania w zawodach określają po prostu możliwości ludzkości do wykonywania takiego skoku - jest więc konkurencja sposobnością do wyłonienia się (z niebytu) informacji w rodzaju "ludzie średnio skaczą na odległość X metrów, ale niektórzy skaczą nawet Y metrów". Przed zaistnieniem konkurencji skakania w ogóle NIE BYŁO OKREŚLONE jak dobrze skaczą ludzie. Dopiera wygenerowanie sytuacji pomiarowej daje jakby... kolaps funkcji falowej... czyli przeniesienie wirtualnego konceptu skakania ludzi do rzeczywistości, czyli do realnych możliwości, realnej grupy ludzi
Konkurencja BYWA czymś prowadzącym do zła. Ale do tego potrzebna jest NEGATYWNA EMOCJA, która przeniesienie pragnienie wygranej w jakiejś dziedzinie na osobę, na przeciwnika. Po prostu, jeśli gramy w szachy i poczucie przegranej, zamiast dać nam satysfakcję z samej gry, a do tego wiedzę o własnych ograniczeniach, generuje w nas niechęć do przeciwnika, to wtedy konkurencja staje się zarzewiem zła. Dlatego umiejętność przegrywania wymaga dojrzałości.
Gdzieś w jakimś tekście jednak przeczytałem, że cała walka pomiędzy dobrem, a złem we Wszechświecie jest w istocie walką pomiędzy istotami chętnymi do współpracy, wzajemnej pomocy, a nakierowanymi silnie na konkurencję. Można by wręcz utożsamiać osobowość szatana (jeśli ktoś w niego nie wierzy, to niech dołoży sobie "mitycznego" przed nazwą) z owym pragnieniem dominacji, bycia silniejszym, zawsze na szczycie. I to wydaje się mieć pewien sens, bo mechanizm konkurencyjny, faktycznie, MOŻNA uznać za pewien ontologiczny mechanizm tworzenia wartości osoby (w odróżnieniu, ten chrześcijański sposób wartościowania opiera się na miłości, współpracy i więzi z Bogiem). Piszę "ontologiczny" bo wybór najbardziej podstawowego mechanizmu "co nadaje podstawową wartość" uważam za osnowę rzeczywistości, za zdecydowanie się (w wymiarze osobistym) jakby na inny wszechświat.
Problem w tym, że wg mnie całkowite usunięcie konkurencji z przestrzeni myśli wydaje się być niemożliwe. Konkurencja - czy w bardziej ogólnym znaczeniu PORÓWNYWANIE - jest po prostu podstawą myślenia. Kucharz, który ugotował po raz pierwszy swoją zupę ogórkową nie wie, czy jest to dobry, czy zły wytwór. I właściwie NIKT by tego nie wiedział, do momentu, gdy jakaś grupa ludzi spróbuje tej zupy, a jednocześnie gdy INNI KUCHARZE (!) zrobią swoje zupy ogórkowe i owi ludzi ich spróbują. Ostatecznie zadecydują - ta zupa jest smaczna, a tamta już nie za bardzo. Bo nawet względnie smaczna, jako tako "zjadliwa" zupa, skonfrontowana z faktem, że wszyscy inni kucharze robią zupy znacznie smaczniejsze, stawia nam owa byle jaką zupę na pozycji "do poprawy", właściwie "zła zupa". I tak właściwie jest ze wszystkim. W nauce mechanizm dochodzenia do prawdy też jest oparty o elementy konkurencji - oto odkrycia są potwierdzane NIEZALEŻNIE, W RÓŻNYCH OŚRODKACH. Brak powtarzalności rezultatu świadczy o tym, że dane odkrycie być może było efektem błędu, przypadku, więc nie jest obiektywnym prawem. Tutaj niezależność, konkurencyjność, związana z doszukiwaniem się błędu w odkryciu jest mechanizmem dowodzenia poprawności odkrycia.
Kiedy konkurencja jest zła?
Chyba warto jeszcze wrócić do tej kwestii. Wg mnie błędem toksycznej konkurencyjności jest NIEUPRAWNIONE PRZENIESIENIE satysfakcji z wygranej (z kimś) w jakiejś dziedzinie na MECHANIZM NADAWANIA OGÓLNEJ WARTOŚCI. Inaczej mówiąc - oto jeśli najlepszy szachista świata powie sobie, że on jest najlepszy tak "W OGÓLE", gdy przeniesie swój jednostkowy wynik w jakiejś dziedzinie, na całość swojej osoby, uzna się tak w ogóle za lepszego, to wtedy z konkurencyjności wyłania się zło. Bo z owego błędu (wynikającego z faktu, że ww przeniesienie jest po prostu nieuzasadnione i nieuprawnione) wynikać będą późniejsze zafałszowania życia, odczuwania, relacje z innymi osobami. Ktoś może uznać, że skoro jest najlepszym szachistą, to należą mu się jakieś specjalne splendory, że nie musi się starać pod innymi względami. Dopiero po takim przeniesieniu mamy zło.
W raju nie mieli "God Mode" własnie chcieli być Bogami, tak jak Ty chcesz i za to zastali wywaleni z raju
Dobrze- byli prawie bogami; z różnicą, że nie poznawali...
Jakimi bogami, byli dzieciakami co latali nago, według niektórych ojców Kościoła nawet nie przyszło im do głowy aby uprawiać seks, który pojawił się dopiero po grzechu.
Schematycznie rozumujesz- pewnymi uproszczeniami, stereotypami... Spróbuj koncentrować się na w miarę dokładnym znaczeniu każdego wyrazu, sformułowania, którego używasz.
@ Michał Dyszyński:
Konkurencja jest wtedy dobra, gdy "gracze" postępują fair, gdy nie starają się pójść na skróty, przecwanić; wreszcie, gdy dzielą się swymi osiągnięciami z resztą społeczeństwa. Ale działania w ten sposób i w takich celach można podejmować nie kierując się wcale potrzebą [zachcianką] konkurowania. Wg mnie samo słowo "konkurencja" niesie w sobie znaczenie o chęci "przeskoczenia" pozostałych, przede wszystkim bycia lepszym; a skoro działanie będzie podporządkowane przede wszystkim osiągnięciu efektu szybciej i "mocniej" od reszty, może nawet za wszelką cenę- to będzie miało za przyczynę i pobudkę cechy, przynajmniej w kontekście społecznym, uznawane za złe; jak np.: dominację, pychę, chęć podporządkowania, upokorzenia innych i t. p. Można powiedzieć, że konkurencja i współpraca są dwiema stronami tej samej drogi.
Wg mnie, cała "walka pomiędzy dobrem, a złem" jest przede wszystkim "ścieraniem się" we każdej własnej psychice chęci przezwyciężania własnych słabości, niedoskonałości, chęci rozwoju, kontra chęci "nie wysilania się", pozostawania w stanie biernym, w stanie wyolbrzymionego zaspokajania wyłącznie podstawowych potrzeb.
Natomiast "porównywanie" jest, wg mnie, podstawą tworzenia się świadomości człowieka. Ale o tym więcej może innym razem...