polsk riksdag
Ostatnio podlinkowany przez SEKS-a program konferencji http://www.sfinia.fora.pl/nauki-spoleczne,44/feminizm-gender-srodowiska-lgbt-czego-wlasciwie-chca,7450-25.html#233650 nasunął mi takie spostrzeżenie, że właściwie dużą część koncepcji feministycznych i genderowych można określić jako lęk przed płciowością człowieka. Dość wyraźnie widać to w samych tytułach owej konferencji, a jeszcze lepiej w samych publikacjach tej grupy działaczy.
Nazwa "lęk", to jedna sprawa, a pewna (być może fundamentalna) zmiana w rozwoju gatunku, ewolucji, to druga. Bo w moim przekonaniu tak właśnie jest - ciągły postęp środowisk jakoś głęboko, fanatycznie zainteresowanych różnymi aspektami płciowości człowieka stwarza zadziwiającą nowość w stosunkach międzyludzkich, może w przyszłości całej ludzkiej generacji.
Żeby być uczciwym, to chyba warto zauważyć, że formy lęku przed płciowością człowieka mamy chyba od początku ludzkości. W szczególności większość wielkich religii promuje jednak ograniczenia w naturalnym korzystaniu z płciowości, seksu itp. Za zdradę małżeńską w przeszłości kamienowano. Nawet dzisiaj w krajach islamskich grożą bardzo wysokie kary za pozamałżeńskie kontakty płciowe. Do tego dochodzą różne formy ograniczania kontaktów osób różnej płci, restrykcje kulturowe w ubiorze (burka, hidżab). W kulturze chrześcijańskiej aktualnie mamy bardziej liberalny model, ale w przeszłości też było znacznie więcej restrykcji.
Ciekawe jest to, że lewicowo - ateistyczno - liberalny przewrót, jaki nastąpił w krajach zachodu, po wywalczeniu swobody seksualnej w zakresie pozamałżeńskich związków, jakoś utknął i chyba się - przynajmniej pod pewnym względem - pogubił. W każdym razie pogubił się w tym sensie, że wyprodukował cały wachlarz prądów, koncepcji o wyraźnie sprzecznych kierunkach - od propagowania seksualności i płciowości, niemal od najmłodszych lat, do niemalże fobii na punkcie seksu i płci.
Szczególnie ciekawym "poligonem doświadczalnym" myśli genderowo - feministycznej są kraje skandynawskie. Ze Szwecji (i cóż, że ze Szwecji...) mamy np. taki oto przyczynek do debaty: http://swiat.newsweek.pl/szwedzi-dodadza-do-slownika-transgenderowy-zaimek,artykuly,359777,1.html
Dla mnie - osoby patrzącej okiem filozofa, czyli nie oceniającej jakoś definitywnie na starcie, a tylko patrzącej i formułującej hipotezy - najciekawsze jest, co stanie się z człowiekiem, kulturą, ogólnie ludzkością, jeśliby cały ten gender (w jakiejś tam postaci) definitywnie wygrał. Gdyby udało się przeforsować tendencję, że płcie możemy (i powinniśmy!) sobie zmieniać, przekształcać względem tego "co w duszy gra". Czyli jeśli jakaś rzesza facetów nagle "poczuje się kobietami" i wymusi na otoczeniu traktowanie ich jako pełnoprawnych kobiet od urodzenia, a za chwilę inna rzesza kobiet zrobi to w drugą stronę - i w refundowanych przez państwo zabiegach, w licznych klinikach zaczną im przyszywać penisy i szpikować dodatkowym testosteronem.
Za jakiś czas pewnie niektórzy ci przerobieni na inną płeć, pewnie stwierdzą, że jednak chyba lepiej pasują do tych wcześniejszych ciał - pójdą w ruch noże, obcinające biusty i penisy, a jednocześnie znowu igły i nici, przyszywające to, co kiedyś odcięto...
Może - sądząc z tendencji z tymi zaimkami w Szwecji - nastanie kultura totalnie bezpłciowa? Może zaniknie w dużym stopniu popęd seksualny i nastąpi konieczność reprodukcji głównie metodą in vitro?
Co to będzie?...
Co by nie rzec, będzie ciekawie...
To nie są teorie: przez gender biurwom w Makowie zadki zmarzną:
To nie żart! Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska (NFOŚ) odmówił władzom Makowa Podhalańskiego dotacji na ocieplenie styropianem należących do gminy budynków, bo zdaniem funduszu górale w złożonym wniosku niewystarczająco uzasadnili jak nowa ściana wpłynie na równouprawnienie... kobiet i mężczyzn!
Czytaj więcej: http://www.dziennikpolski24.pl/artykul/3799633,ocieplanie-scian-a-rownosc-plci,id,t.html?cookie=1
Ale ad rem: różne zaimki to logiczny wniosek z koncepcji genderowych. Ilość możliwych orientacji i zaimków dąży do nieskończoności. Dowolnie wielka liczba w porównaniu z nieskończonością to zero więc ile by tam nie wymyślili to nie ma żadnego znaczenia.
A poza tym mają program do kitu. Nie mają nic do zaoferowania smokom.
Ale ad rem: różne zaimki to logiczny wniosek z koncepcji genderowych. Ilość możliwych orientacji i zaimków dąży do nieskończoności. Dowolnie wielka liczba w porównaniu z nieskończonością to zero więc ile by tam nie wymyślili to nie ma żadnego znaczenia.
A poza tym mają program do kitu. Nie mają nic do zaoferowania smokom.
A tak popatrzmy sobie na ten nasz (polski) język. Ile w nim mamy dyskryminowania kobiet, spychania ich na gorsze pozycje.
Bo przecież:
sukces - jest rodzaju męskiego.
porażka - już rodzaju żeńskiego!
przegrana - rodzaju żeńskiego!
Za to "cios" jest rodzaju męskiego.
Dodajmy jeszcze "ucieczka" - widać stąd, jak to submisja, brak forsowania swojej woli jest przypisana do kobiecego rodzaju w języku!
O jejku, jak ten język kobiety traktuje gorzej! Dyskryminacja na potęgę!
Oooo - z resztą samo słowo "dyskryminacja" też jest rodzaju żeńskiego!!!
Teraz już na pewno widać, że te biedne kobiety są poniżane przez język, przez kulturę słowną, jaką szowinistyczni mężczyźni budują od wieków!!!
Ale...
Zaraz. A gdyby nie rozpędzać się w jedną stronę, to może...
Popatrzmy trzeźwo. Faktycznie, znaleźliśmy słowa, które zdają się przechylać szalę językową na korzyść mężczyzn. Ale czy to pełna statystyka?
Oto:
Dominacja - jest rodzaju żeńskiego (faceci, bójcie się, kobiety was dominują!)
Tyrania - z resztą tak samo (czyżby kobiety od lat tyranizowały ten świat?)
Siła - rodzaju żeńskiego
Przemoc - rodzaju żeńskiego
Potęga - rodzaju żeńskiego
ale strach... - rodzaju męskiego
nawet żeńska jest "totalna eksterminacja"!
Czyli może jednak ten język nie jest aż tak bardzo szowinistyczny?...
Może?....
Idę o zakład, że feministki i feminiści nie kupią takiej sugestii. W końcu mają swoją "teoretyczną podstawę", czyli po prostu wiedzą, że jak coś jest nie po ich myśli, to będą kręcić dotąd, aż wykręcą na swoją stronę. Myśl o obiektywnym, bezstronnym patrzeniu jest dla feministów sto razy bardziej piekąca, niż święcona woda dla diabła.
W takim układzie z dużym prawdopodobieństwem powiedzą coś w stylu:
Widzicie! Tu może nie jest wskazanie na słabość kobiet, ale przypisywanie im winy, oskarżanie (np. tą eksterminacją...). Tak jak kiedyś niszczycielskie tajfuny były nazywane kobiecymi imionami. Tak jak biedne teściowe i żony oskarża się wciąż o atak na mężczyzn, choć przecież są one na słabszej pozycji. A wszystko po to, aby poniżyć kobietę, sprawić, że będzie pod ostrzałem krytyki i męskiej agresji!
I znowu będzie na ich rację - znowu wyjdzie, że kobiety są dyskryminowane przez język - jak nie kijem go, to pałką...
Tu oczywiście ktoś w miarę bezstronnie myślący (feministycznie oczywiście już mizogin) próbowałby się bronić: ustalmy jedno, nie kręćmy nowych wątków - czy możemy uzgodnić, że jednak w języku jest znacząca ilość słów rodzaju męskiego związanych z siłą i dominacją, a nie tylko podporządkowaniem. Ale pewnie zostanie zakrzyczany - że nie patrzy na to "co powinien", że teraz trzeba zwrócić uwagę na ten aspekt sprawy, jak to kobiety są oskarżane, a więc spychane na gorsze pozycje. Czyli jak "słowa siły" są rodzaju męskiego, to świadczą o dyskryminacji kobiet. A jak są rodzaju żeńskiego, to też świadczą - tylko trzeba to inaczej interpretować. Słowa więc zawsze świadczą o tym, że kobiety są dyskryminowane. Każdy tylko "powinien" patrzeć na "właściwy aspekt" sprawy w odpowiednim momencie. Oczywiście tym "właściwym aspektem" jest po prostu "teoretyczna podstawa", że kobiety są dyskryminowane, a każda próba polemiki z tym poglądem potwierdza dodatkowo tę tezę, że kobiety są dyskryminowane.
Oczywiście - ktoś powie - to ja sam wymyślam specjalnie taką konstrukcję przeciw feminizmowi. Łatwo jest krytykować coś, co się samemu (wygodnie dla siebie) wymyśliło. Ale powiedzmy szczerze, czy jak się czytało te argumenty o dyskryminowaniu kobiet nawet przez "słowa siły", te tajfuny i oskarżenia kobiet o agresję (aby je poniżyć) to nie czuło sie ich racji?... Czy nie widziało się ich jako "logicznych", zgodnych ze schematem feministycznego wnioskowania?...
Ale powiedzmy szczerze, czy jak się czytało te argumenty o dyskryminowaniu kobiet nawet przez "słowa siły", te tajfuny i oskarżenia kobiet o agresję (aby je poniżyć) to nie czuło sie ich racji?... Czy nie widziało się ich jako "logicznych", zgodnych ze schematem feministycznego wnioskowania?...
Nie, czytało się je jak jęki rozhisteryzowanego człowieka, który na siłę próbuje być zabawny.
Walka ze słomiana kukłą ma to do siebie, że atakujący w konsekwencji atakuje samego siebie, a teoretyczny cel ataku tryumfuje. Być może niesłusznie.
Ale powiedzmy szczerze, czy jak się czytało te argumenty o dyskryminowaniu kobiet nawet przez "słowa siły", te tajfuny i oskarżenia kobiet o agresję (aby je poniżyć) to nie czuło sie ich racji?... Czy nie widziało się ich jako "logicznych", zgodnych ze schematem feministycznego wnioskowania?...
Nie, czytało się je jak jęki rozhisteryzowanego człowieka, który na siłę próbuje być zabawny.
Walka ze słomiana kukłą ma to do siebie, że atakujący w konsekwencji atakuje samego siebie, a teoretyczny cel ataku tryumfuje. Być może niesłusznie.
Może i w Pani przypadku, nie było tej reakcji.
Ale chyba w wielu innych tak właśnie będzie - znowu się "potwierdzi".
A tak na poważnie, to właśnie ciekawą właściwością umysłu jest to właśnie, że tenże umysł nie wie gdzie postawić granicę dla zależności, którą testuje. Tak więc patriota zwykle nie wie, gdzie się w patriotyzmie zatrzymać. Najpierw będzie większy patriota, potem nacjonalista, potem może faszysta... Bo gdzie tu powiedzieć stop? Nie ma takiej oczywistej granicy, takiego punktu, po przekroczeniu którego bylibyśmy pewnie, że wyszliśmy poza obszar zdrowego rozsądku.
Z każdą tendencją, z każdym prądem myślowym tak właśnie jest. I na feminizmie czy genderyzmie to dobrze widać. Na męskim szowinizmie z resztą też. Wojny wybuchały, miliony ludzi ginęło, tylko dlatego, że gdzieś ktoś się nie powstrzymał z askalacją czegoś - czasem odpłaty z dawne (jak najbardziej prawdziwe) zbrodnie, czasem z powodu roszczeń materialnych (może i jakoś tam słusznych). Podczas I wojny światowej powstało wiele krzywd. Ale krzywda Narodowi Niemieckiemu (być może przesadzone reparacje wojenne, a być może i nie...), jaką odczuł dogłębnie Adolf Hitler skłoniła go do eskalacji idei sprawiedliwości - odpłaty. I w efekcie zginęły kolejne miliony ludzi.
Feminizm też zaczyna od realnych krzywd. Faktycznie jakaś część kobiet jest dyskryminowana, czasem prześladowana. Z racji na to, że są fizycznie słabsze, to także krzywdzona przez okrutników. Ale jak daleko stąd trzeba wyciągać konkluzje?
Że język ich krzywdzi? Że uprzejmość służy dyskryminacji?
Jak wiele potencjalnych jeszcze okoliczności warto starać się podpiąć pod koncepcję, że ktoś chce prześladować kobiety?...
Kiedy zaczyna to pachnieć manią prześladowczą?...
Człowiek, który w jakimś kierunku myślowo podążył ustala sobie nowy punkt zerowy - nowy poziom neutralny myśli. Czyli jeśli gdzieś coś było objawem dyskryminacji, ale już ta myśl spowszedniała, zużyła się, to szuka się nowych objawów. I się znajdzie. Jeśli tylko się szuka z odpowiednim nastawieniem. Wszędzie się znajdzie - na pustyni, w nicości, w chaosie.
Od kiedy to umysł zaczyna kreować fakty, a nie tylko te fakty rejestrować?...
Trudno jest dostrzec granicę.
Zdaje się, że Pan już tę granicę na własny użytek dawno wyznaczył. Nie wiem, po co Pan po raz setny udaje, że się zastanawia. Chyba po to, żeby udawać przed innymi, że Pan jest człowiekiem otwartym. Ot, zwykły retoryczny chwyt - "mimo że jestem otwartym człowiekiem, nie widzę powodu, żeby feminizm szedł tak daleko, ergo: to ja mam rację".
Dwa elementy mogą warunkować u Pana postawę zamknięcia się na argumentację drugiej strony:
a) zła wola (niezgodność z Pańskim szeroko pojmowanym interesem)
b) ograniczenie (do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć, żeby je dojrzeć)
Znudziły mi się już próby zasiania u Pana choć szczypty wątpliwości co do Pańskiego stosunku do współczesnego feminizmu, ponieważ stawia Pan wyraźny opór, nie wykazuje chęci zrozumienia.
Więc od teraz, jeśli zdarzy mi się skomentować jakiś Pański komentarz dot. feminizmu, ograniczę się do krytyki, pisząc nie tyle do Pana, co o Panu dla "przechodniów" i dla samego siebie.
Zdaje się, że Pan już tę granicę na własny użytek dawno wyznaczył. Nie wiem, po co Pan po raz setny udaje, że się zastanawia. Chyba po to, żeby udawać przed innymi, że Pan jest człowiekiem otwartym. Ot, zwykły retoryczny chwyt - "mimo że jestem otwartym człowiekiem, nie widzę powodu, żeby feminizm szedł tak daleko, ergo: to ja mam rację".
Dwa elementy mogą warunkować u Pana postawę zamknięcia się na argumentację drugiej strony:
a) zła wola (niezgodność z Pańskim szeroko pojmowanym interesem)
b) ograniczenie (do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć, żeby je dojrzeć)
Znudziły mi się już próby zasiania u Pana choć szczypty wątpliwości co do Pańskiego stosunku do współczesnego feminizmu, ponieważ stawia Pan wyraźny opór, nie wykazuje chęci zrozumienia.
Chyba jednak ja tu więcej wykazuję zrozumienia dla feminizmu, niż Pani dla moich argumentów. Co udowadniam dość często wskazując na pozytywne elementy feminizmu (gotów jestem tez wskazać ich znacznie więcej). Bo nie jestem w ogóle wrogiem feminizmu, tylko wrogiem jego fanatycznej postaci.
Pomiędzy nami jest taka różnica, że jest trochę "jestem feministą" - tzn. mam świadomość znaczenia argumentów podnoszonych przez ten ruch. Solidaryzuję się z walką z przemocą w rodzinie, cieszę się, że kobiety mają dostęp do zawodów wcześniej zarezerwowanych dla płci brzydkiej. Bez bólu, bez niechęci eksploruję i rozważam feministyczne argumenty. W każdym z nich (!) jakoś tam mogę odszukać cząstkę sensu. Tak naprawdę to siedzę raczej na barykadzie, niż po jednej jej stronie. Nie boję się być "mało wyrazisty", nie do końca przekonywujący, przyznając nieraz rację stronie przeciwnej. Bo obiektywizm spojrzenia jest dla mnie podstawową wartością. Dlatego WAŻĘ ARGUMENTY I TENDENCJE. I z takiego szerszego zbilansowania za i przeciw ostrzegam, że nieraz ta cząstka feministycznego sensu jest bardzo naciągana, słaba, wyraźnie ustępująca aspektom jej przeciwnym. Niby jest tu jakiś sens, ale trzeba bardzo zgwałcić w sobie poczucie bezstronności, aby ten sens obronić względem argumentów przeciwnych. Bo eskalując pewne postulaty, wyciągając je zbyt mocno, prędzej czy poźniej wyjdziemy poza zakres sensu i dobra. Dlatego wciąż warto zadawać sobie pytanie: czy nie przesadzam?
Jak widzę z Pani ostatniego posta, w którym praktycznie nie da się doszukać argumentów w sprawie, a jedynie zarzuty względem mnie - oponenta (w tym sugestia złej woli) dla Pani najwyraźniej nie spróbowała Pani postawić swoich przekonania w wątpliwość, poddanie ich jakiejś weryfikacji. Jedynym problemem jest tutaj ten wredny Dyszyński, który sprawia przykrość łamiąc prostotę feministycznej ortodoksji. Burzy świat, który powinien być łatwy do zrozumienia - po jednej stronie wredni, szowinistyczni mężczyźni, po drugiej postępowy feminizm, nie mający żadnych wad, nie wymagający w ogóle aspektu krytycznego.
Pragnienie "jasności i prostoty" (niestety, będące często zarzewiem fanatyzmu) jest wspólne niemal wszystkim ludziom - jest tak atrakcyjne, że trzeba naprawdę się w środku zaprzec i zbuntować, pójść wbrew temu co łatwe i miłe, narazić na przykre domniemanie "może tu przesadzam, może jednak nie mam racji", aby wejść na ścieżki realnych rozważań.
Od dawna uważam, że najważniejszym objawem "pasowania na prawdziwego intelektualistę" jest właśnie ten czynnik - odwaga do postawienia w wątpliwość WŁASNYCH najbardziej nawet miłych, wrośniętych w rozumienie przekonań. Kto umie wątpić, ten jest prawdziwym intelektualistą, kto zawsze tylko walczy o swoje poglądy, wyłącznie próbując spacyfikować adwersarzy ten w istocie swój własny (!) intelekt depcze.
Po czym jednak poznać, kto jest naprawdę otwarty, a kto "się upiera"?
Bo oczywiście, argument bycia zamkniętym na krytykę da się wyprowadzić względem każdego, czyli nawet względem tego, który otwartość realnie wykazuje.
Rozpoznanie prawdziwej otwartości nie jest łatwe, a już szczególnie trudne jest, gdy chodzi o rozpoznawanie jej we własnych poglądach. Oczywiście można posłużyć się opiniami innych ludzi, ale tutaj mamy ryzyko napotkania na grupę mało obiektywną. Ja osobiście stosuję tu jedną zasadę - należy postawić sobie pytanie: CZY NAPRAWDĘ ROZUMIESZ ARGUMENT DRUGIEJ STRONY?
Probierzem poprawności odpowiedzi jest wskazanie minimum dwóch (ale najlepiej więcej) aspektów potwierdzających poglądy adwersarza. I tę zasadę stosuję - widzę powody dla praktycznie wszystkich przedstawianych przez moich przeciwników w dyskusji poglądów. Jeśli zaś wciąż obstaję przy swoim zdaniu, to dlatego, że wg mnie w ostatecznym bilansie WAGA OWYCH POGLĄDÓW JEST MNIEJSZA (albo też argumentów na ich stronę jest mniej), niż to co widzę dla poglądu własnego. Nie jest to jak 100 do zera. Zwykle jak 80 do 20, ale jednak...
Pewnie dla typowo myślących ludzi takie 80 do 20, zamiast 100 do 0 jest objawem mojej słabości w rozumieniu sprawy. Ludzie tacy uważają, że człowiek przekonany o swojej racji, znający "prawdę", powinien nie mieć żadnych wątpliwości, żadnych powodów przeciw swoim poglądom. Ja jednak uważam zupełnie odwrotnie - słabością (intelektualną) jest nie dostrzeganie wagi argumentów przeciwnych, a mocą rozumienia jest właśnie umiejętność widzenia, brania pod uwagę jak największej ilości aspektów sprawy. Bez względu na to, czy owe aspekty nam się podobają, czy nie. Ale ten mój pogląd pewnie będzie dla większości ludzi niezrozumiały...
Jak widzę z Pani ostatniego posta, w którym praktycznie nie da się doszukać argumentów w sprawie, a jedynie zarzuty względem mnie - oponenta (w tym sugestia złej woli) dla Pani najwyraźniej nie spróbowała Pani postawić swoich przekonania w wątpliwość, poddanie ich jakiejś weryfikacji.
Chyba jednak ja tu więcej wykazuję zrozumienia dla feminizmu, niż Pani dla moich argumentów. Co udowadniam dość często wskazując na pozytywne elementy feminizmu (gotów jestem tez wskazać ich znacznie więcej). Bo nie jestem w ogóle wrogiem feminizmu, tylko wrogiem jego fanatycznej postaci.
Od dawna uważam, że najważniejszym objawem "pasowania na prawdziwego intelektualistę" jest właśnie ten czynnik - odwaga do postawienia w wątpliwość WŁASNYCH najbardziej nawet miłych, wrośniętych w rozumienie przekonań. Kto umie wątpić, ten jest prawdziwym intelektualistą, kto zawsze tylko walczy o swoje poglądy, wyłącznie próbując spacyfikować adwersarzy ten w istocie swój własny (!) intelekt depcze.
Przyjmę, że fanatyzm, jakim ociekają Pana posty osadzone w duchu antyfeministycznym jest tylko prowokacyjny. Z miłą chęcią się tej prowokacji poddam. A nuż to nie prowokacja tylko...u brata widzisz belkę w oku, w swoim własnym drzazgi nie widzisz. Nie mam nic do stracenia
Ja nie siedzę Panu w głowie, więc oceniam Pana poglądy na podstawie tego, co tutaj czytam. Nawet jeśli Pan ma rację i faktycznie zauważa sporo dobrych stron feminizmu, to sam fakt, że Pan je traktuje po macoszemu w por. do tych negatywnych, stawia Pana w pozycji osoby, która jest oficjalnie nieobiektywna. I uściślę, moja krytyka Pana osoby dotyczy tej właśnie wersji Michała Dyszyńskiego, która jest mi sprzedawana na tym forum.
Postawmy sprawę uczciwie.
Są dwie strony, mające niezgodne ze sobą oceny w kwestii pewnych aspektów współczesnego feminizmu. Kto jest "obiektywny"?
Słowo przeciw słowu, opinia przeciw opinii.
Pewnie część rzeczy dałoby się między nami uzgodnić. Jak daleko posunięta feministyczna niechęć wobec każdej formy podkreślanie różnicy kobieta - mężczyzna jest jeszcze sensowna?
Tu mamy pełen wachlarz poglądów różnych grup feministycznych - od umiarkowanych do skrajnych. Ja umiarkowany feminizm sobie cenię. Cieszę się, że kobiety (w większości) zyskały wolność ekonomiczną, że bycie przy mężu nie jest ich koniecznością, a wyborem. Drażnią mnie faceci wyniośli wobec kobiet (wobec mężczyzn i dzieci z resztą też).
Ale wątpliwe wydają mi się nawoływania części feministek eskalujące kwestie walki płci.
Czy rzeczywiście kobiecie na pewno zwykle wrogiem jest mężczyzna?
- Bo może w mniej więcej równym stopniu stres życia produkują kobietom inne kobiety, albo ogólnie bezpłciowe okoliczności życia... Czy na pewno szukanie zawsze winnego wśród mężczyzn dobrze diagnozuje przyczyny kobiecych problemów?
Czy kobieta silna, zdecydowana, walcząca jest główną wartościową opcją kobiecości?
- Bo może ludziom ogólnie (tak kobietom, jak i mężczyznom) są pisane również inne role, niż przywódcze i może są one całkiem satysfakcjonujące? A może nawet warto nie być "na szczycie"? - albo przynajmniej dla pewnych ludzi nie będzie to odpowiednie, nie da im szczęścia i to niezależnie od płci...
Czy warto zastanawiać się nad każdym detalem zwyczajów, zachowań pod kątem jego potencjalnego poniżania, uwłaczania?... Bo czy w ogóle da się rozpoznać precyzyjnie co w tej materii było po prostu zwykłym zachowaniem (niezależnym od tego jakiej płci, wieku, czy zawodu jest druga osoba), a co miało być obliczone na poniżanie?...
- ja np. mam wątpliwość, czy byłbym w stanie odróżnić (względem siebie też) uprzejmość subtelnie podbarwioną drwiną, od uprzejmości życzliwej. A jeśli była to po prostu czysta życzliwość, to po się tym gnębić?...
A jeśli nawet nie rozpoznam drwiny, to co się takiego stanie - korona z głowy spadnie?...
W końcu jeśli ktoś chce być wredny, to będzie nim na wiele sposobów i nie da się zbyt wiele na to poradzić. Zaś walka z każdą możliwą potencjalną wrednością więcej kłopotu i stresu sprawiać będzie temu, kto ją chce za wszelką cenę napiętnować i pomścić, niż samemu winowajcy.
Skoro ta część feministek nawołująca do walki płci jest tak wyraźna, to na pewno jest Pan w stanie wymienić nazwiska osób publicznych, które zobrazowałyby to, o czym Pan pisze. A więc chętnie się dowiem, kto konkretnie:
- szuka winnego ZAWSZE wśród mężczyzn
- zastanawia się nad KAŻDYM detalem zwyczajów, zachowań pod kątem potencjalnego poniżania
- twierdzi, że dla KAŻDEGO człowieka najlepszą rolą jest rola przywódcza
Nie sądzę, żeby Pan temu zadaniu podołał. Postawił Pan sobie bowiem bardzo wysoko poprzeczkę. Taka jest cena manipulowania w wypowiedziach, stawiając sprawę uczciwie...;)
Skoro ta część feministek nawołująca do walki płci jest tak wyraźna, to na pewno jest Pan w stanie wymienić nazwiska osób publicznych, które zobrazowałyby to, o czym Pan pisze. A więc chętnie się dowiem, kto konkretnie:
- szuka winnego ZAWSZE wśród mężczyzn
- zastanawia się nad KAŻDYM detalem zwyczajów, zachowań pod kątem potencjalnego poniżania
- twierdzi, że dla KAŻDEGO człowieka najlepszą rolą jest rola przywódcza
Nie sądzę, żeby Pan temu zadaniu podołał. Postawił Pan sobie bowiem bardzo wysoko poprzeczkę. Taka jest cena manipulowania w wypowiedziach, stawiając sprawę uczciwie...;)
Niczym nie manipuluję, piszę o swoich odczuciach z rozmów z osobami przyznających się do feminizmu. Zadania szperania mediów i wypowiedzi celebrytów się nie podejmę, bo wertowanie całości publikacji WSZYSTKICH osób publicznych w celu udowodnienia tego, czy owego jest praktycznie niewykonalne, a do tego chyba mało celowe.
Potwierdzam tylko, że w mojej OPINII (nie w postaci naukowego dowodu) statystyka wypowiedzi osób ze sfery publicznej jednoznacznie przypisywanych do feminizmu, przesadnie uwypukla problem walki płci, przypisuje winę mężczyznom i organizacjom uznanym arbitralnie za seksistowskie, zaś interpretacje zjawisk socjologicznych, zachowań ludzi są przez te osoby interpretowane stronniczo. Pisząc "zawsze" i "każdy" odnoszę się więc do swojego (!) doświadczenia, w którym faktycznie jest tak, że ilekroć spotykam się z wypowiedziami osób deklarującymi się jako feminiści/stki spotykam jednostronną narrację, brak choćby próby tłumaczenia problemów kobiet czymś innym, niż owo dominowanie kulturowe kobiet przez mężczyzn i kulturę.
Nie będę się jednak upierał, że znam cały feminizm - więc pewnie dałoby się znaleźć jakąś rozsądną, umiarkowaną jego frakcję, gdzie może i takie wypowiedzi by się pojawiły. Ja na to jednak nie trafiłem. Jeśli Pani ze swojej strony wskaze mi przykłady feminizmu niefanatycznego, zrównoważonego, to z radością zmienię zdanie co do kwestii fanatyzmu w tym ruchu.
Przypomina mi się tutaj pewien artykuł prasowy, pisany przez kobietę - socjolożkę (niestety, już nie pamiętam dokładnie źródła), która to ubolewała np. że współczesna kobieta po urodzeniu dziecka, czyli zdarzeniu kiedyś traktowanym jako coś radosnego, niezwykłego i wspaniałego, w dzisiejszych czasach feministyczno - genderowej poprawności, musi zmierzyć się z wielką falę emocjonalnego chłodu. Teraz instynkt macierzyński jest zdecydowanie passé - "nowoczesna" kobieta boi się w ogóle do niego przyznać (częściowo przed sobą, a już na pewno przed ruchem "gender", dla którego ten instynkt jest tworem czysto kulturowym, czyli praktycznie nie istnieje jako "instynkt"), za to spada na taką kobietę całe odium wymagań współczesności - dziecko staje się głównie zadaniem, wyzwaniem, a nie radością życia, koniecznością wypełniania niezliczonych standardów i obowiązków.
Mi z kolei rzyszło mi do głowy ostatnio, że - paradoksalnie - w swerze emocjonalnej feminizm jakby bardziej przysłużył się mężczyznom, niż kobietom. Poprzez pewne "zbanowanie" idei macho dowartościował męskość rozsądną, odpowiedzialną, bardziej opiekuńczą. Tak dał mężczyznom wolność wyboru. Jednak kobietom feminizm przyniósł na pierwszym miejscu... poczucie winy i własnej słabości. Przyniósł je, próbując robić coś dokładnie odwrotnego - dowartościować. Tzn. w jakiejś części, faktycznie, dowartościował ale tylko te nieliczne kobiety, które ze swojej natury poczuwają się do bycia przebojowymi, ambitnymi, silnymi, które nowe wymagania są w stanie spełnić. Jest takich kobiet niemało i ja osobiście cieszę się, że "wypłynęły" w porównaniu z tym, co było kiedyś. Ale tej większości kobiet, które na szczyt się nie dostaną, a są już na tyle świadome, że dobrze o tym wiedzą, taki feminizm stał się powodem stresu, samoudręczenia, świadomości, że NIE SPEŁNIAJĄ, tego co powinny, co na czasie, co dla kobiety jest trendy i włąściwie "naturalne". Kiedyś nie "musiały" tak bardzo konkurować, a teraz muszą, kiedyś miały prawo się rozpłakać, teraz muszą emocje trzymać w ryzach, aby nie podtrzymywać stereotypu kobiety płaksy. Facetom z kolei też jest wygodniej myśleć o kobietach nie jako o kimś, kim trzeba się zaopiekować. To w sumie lepiej, że teraz płacą za siebie, nie wymagają specjalnej uwagi.
Mam nadzieję, że po fali feminizmu, gdy pył bitewny walki o kobietę twardą i wygrywającą opadnie, dorobimy się ROZSĄDKU I PRAWA DO WOLNOŚCI. Myślę, o wolności do bycia takim, jakim się poczuwamy - kto chce być twardzielem/twardzielką, niech sobie nim będzie, kto chce stać bardziej w cieniu, niech sobie tam stoi ku własnemu dobremu samopoczuciu - niezależnie od płci. Mam nadzieję, że i "płaksy" w tym świecie się odnajdą i "śrdniacy" i cała rzesza wszystkich tych, którzy jakimś tam "standardom" ruchów mniej, czy bardziej modnych i na czasie nie sprostają. Mam też nadzieję, że dzisiejsza wygrana feminizmu, czyli sytuacja, gdy przeciętna kobieta wstydzi się swoich "słabości" bardziej niż kiedykolwiek w historii, zaowocuje refleksją dla wszystkich - zrozumieniem, że nie jesteśmy wszyscy tacy sami, tak samo silni, tak samo przekonani do pięcia się po drabinie społecznej, zaś każdy (dopóki nie krzywdzi innych osób) ma prawo do takiej drogi życiowej, jaka jest zgodna z jego naturą i takich uczuć, jakie ma.
. Jeśli Pani ze swojej strony wskaze mi przykłady feminizmu niefanatycznego, zrównoważonego, to z radością zmienię zdanie co do kwestii fanatyzmu w tym ruchu.
Przypomina mi się tutaj pewien artykuł prasowy, pisany przez kobietę - socjolożkę (niestety, już nie pamiętam dokładnie źródła), która to ubolewała np. że współczesna kobieta po urodzeniu dziecka, czyli zdarzeniu kiedyś traktowanym jako coś radosnego, niezwykłego i wspaniałego, w dzisiejszych czasach feministyczno - genderowej poprawności, musi zmierzyć się z wielką falę emocjonalnego chłodu.
Mi z kolei rzyszło mi do głowy ostatnio, że - paradoksalnie - w swerze emocjonalnej feminizm jakby bardziej przysłużył się mężczyznom, niż kobietom. Poprzez pewne "zbanowanie" idei macho dowartościował męskość rozsądną, odpowiedzialną, bardziej opiekuńczą. Tak dał mężczyznom wolność wyboru.
Jednak kobietom feminizm przyniósł na pierwszym miejscu... poczucie winy i własnej słabości. Przyniósł je, próbując robić coś dokładnie odwrotnego - dowartościować. Tzn. w jakiejś części, faktycznie, dowartościował ale tylko te nieliczne kobiety, które ze swojej natury poczuwają się do bycia przebojowymi, ambitnymi, silnymi, które nowe wymagania są w stanie spełnić. Jest takich kobiet niemało i ja osobiście cieszę się, że "wypłynęły" w porównaniu z tym, co było kiedyś.
. Kiedyś nie "musiały" tak bardzo konkurować, a teraz muszą, kiedyś miały prawo się rozpłakać, teraz muszą emocje trzymać w ryzach, aby nie podtrzymywać stereotypu kobiety płaksy.
Facetom z kolei też jest wygodniej myśleć o kobietach nie jako o kimś, kim trzeba się zaopiekować. To w sumie lepiej, że teraz płacą za siebie, nie wymagają specjalnej uwagi.
Mam nadzieję, że po fali feminizmu, gdy pył bitewny walki o kobietę twardą i wygrywającą opadnie, dorobimy się ROZSĄDKU I PRAWA DO WOLNOŚCI. Myślę, o wolności do bycia takim, jakim się poczuwamy - kto chce być twardzielem/twardzielką, niech sobie nim będzie, kto chce stać bardziej w cieniu, niech sobie tam stoi ku własnemu dobremu samopoczuciu - niezależnie od płci.
Nie mam pojęcia, gdzie Pan spotyka te kobiety. W towarzystwie, w którym ja się obracam kobiety mało tego, że się słabości nie wstydzą, ale ja na dodatek często z wyrachowaniem wykorzystują. Udają, że są słabsze, mniej zaradne i biedniejsze niż to jest w rzeczywistości, po to, by trafić na dobrą partię. To dość liczna grupa kobiet, które równości chcą tylko tam, gdzie mają z tego ewidentną korzyść. Bo przecież wygodniej jest kobiecie chcieć by za nią płacić, wyręczać się silną męską ręką etc., a jednocześnie mieć równość w dostępie do edukacji, szansach na awans czy karierę polityczną.