ďťż

Czy bycie szczęśliwym jest najważniejsze?

Baza znalezionych fraz

polsk riksdag

Zastanawiam się od jakiegoś czasu nad jednym prostym pytaniem:
czy na pewno człowiek najbardziej ze wszystkiego pragnie szczęścia?

Zapewne w pierwszym odruchu większość osób odpowie TAK, ale ja chciałbym postawić parę trudnych pytań wobec tego przekonania. Zadajmy sobie np. takie oto pytania:

1. Co byś wybrał(a) - stan totalnego "odlotu" szczęścia, zapomnienia, ale niedługiego życia, potem szybkiej śmierci (w jakiejś kapsule superszczęścia i zapomnienia), czy w miarę "średnio" szczęśliwe, ale dość normalne życie na tym świecie i z tymi ludźmi, których znamy?...

2. Czy gdyby znaczące powiększenie stanu naszej szczęśliwości miałoby być nierozerwalnie związane z unicestwieniem czegoś wyjątkowo ważnego - np. globalnego pokoju na świecie, to czy być się na to zdecydował(a)?

3. Czy gdyby znaczące powiększenie stanu naszej szczęśliwości miałoby być nierozerwalnie związane z zabraniem szczęścia innym ludziom (np. naszym najbliższym - matce, ojcu, dzieciom), to czy być się na to zdecydował(a)?

4. Czy gdyby znaczące powiększenie stanu szczęśliwości miałoby być nierozerwalnie związane z całkowitym zapomnieniem tego co przeżyłeś w życiu, zamienieniu Cię w coś w rodzaju rośliny, czyli bez możliwości rozumowania poprawnego i twórczego to czy być się na to zdecydował(a)?

Ponieważ ja sam raczej mocno zastanowiłbym się (z wyraźną tendencją na odpowiedź NIE) przed daniem szybkiej odpowiedzi na powyższe pytania, to zadaję sobie pytanie: co właściwie dla człowieka jest najważniejsze?
W szczególności interesuje mnie jeden problem - sprzeczność rozwoju świadomości, wiedzy, rozumowania z prostym szczęściem, rozumianym jako coś w rodzaju niekończącego się orgazmu, czy odlotu narkotycznego.

Bo może poświęcając proste szczęście, budując (pracowicie i w bólach to fakt) jesteśmy w stanie wytworzyć w sobie nową strukturę myślenia i odczuwania, która zapewniłaby nam w przyszłości znacznie bardziej zaawansowane poczucie szczęścia, spełnienia, piękna?...




1. Co byś wybrał(a) - stan totalnego "odlotu" szczęścia, zapomnienia, ale niedługiego życia, potem szybkiej śmierci (w jakiejś kapsule superszczęścia i zapomnienia), czy w miarę "średnio" szczęśliwe, ale dość normalne życie na tym świecie i z tymi ludźmi, których znamy?...
2. Czy gdyby znaczące powiększenie stanu naszej szczęśliwości miałoby być nierozerwalnie związane z unicestwieniem czegoś wyjątkowo ważnego - np. globalnego pokoju na świecie, to czy być się na to zdecydował(a)?

3. Czy gdyby znaczące powiększenie stanu naszej szczęśliwości miałoby być nierozerwalnie związane z zabraniem szczęścia innym ludziom (np. naszym najbliższym - matce, ojcu, dzieciom), to czy być się na to zdecydował(a)?

4. Czy gdyby znaczące powiększenie stanu szczęśliwości miałoby być nierozerwalnie związane z całkowitym zapomnieniem tego co przeżyłeś w życiu, zamienieniu Cię w coś w rodzaju rośliny, czyli bez możliwości rozumowania poprawnego i twórczego to czy być się na to zdecydował(a)?
Ponieważ ja sam raczej mocno zastanowiłbym się (z wyraźną tendencją na odpowiedź NIE) przed daniem szybkiej odpowiedzi na powyższe pytania, to zadaję sobie pytanie: co właściwie dla człowieka jest najważniejsze?
W szczególności interesuje mnie jeden problem - sprzeczność rozwoju świadomości, wiedzy, rozumowania z prostym szczęściem, rozumianym jako coś w rodzaju niekończącego się orgazmu, czy odlotu narkotycznego.

Bo może poświęcając proste szczęście, budując (pracowicie i w bólach to fakt) jesteśmy w stanie wytworzyć w sobie nową strukturę myślenia i odczuwania, która zapewniłaby nam w przyszłości znacznie bardziej zaawansowane poczucie szczęścia, spełnienia, piękna?...

Ja bym nazwała to "proste szczęście" chwilową przyjemnością, uciechą. "Szczęście zaawansowane" to coś znacznie głębszego niż zwykłe zadowolenie.

Ja bym nazwała to "proste szczęście" chwilową przyjemnością, uciechą. "Szczęście zaawansowane" to coś znacznie głębszego niż zwykłe zadowolenie.
No właśnie. Ale CO to jest?!
Czy Raj w niebie - załóżmy hipotetycznie, że wszyscy wierzą w życie pozagrobowe i Raj - miałby być miejscem gdzie umysł doznaje niekończącego się odlotu (niczym narkoman na haju), czy też jest możliwe bycie szczęśliwym bez ogłupienia zapomnieniem, obojętnością?
Bo znane nam normalnie obrazy szczęścia zwykle jednak są dość jednostronne - np. ktoś "zapamiętał się" w miłości, ktoś poświęca się całkowicie swojej pracy, hobby itp. Nie spotkałem się z opisem szczęścia, w którym ktoś widzi wszystko wokół, rozumuje obiektywnie, na trzeźwo, jest zrównoważony i opanowany.
Może taki stan szczęścia jest możliwy, tylko go sobie nie umiemy wyobrazić?

Albo może jeszcze inne pytanie: Jak sobie wyobrażasz swój Raj?
"Jak sobie wyobrażasz swój Raj?"

Tak jak opisał go Umberto Eco w powieści "Imię róży":

"Rychło połączę się z moją zasadą i nie sądzę już, by był to Bóg chwały, o którym opowiadali mi opaci mojego zakonu, albo radości, jak sądzili ówcześni minoryci, może nawet nie zmiłowania. Gott is ein lautes Nichts, ihn ruhrt kein Nun non Hier... [Bóg jest czystą nicością, Jego nie dotyczy żadne teraz, żadne tutaj]. Zapuszczę się wkrótce na tę pustynię rozległą, doskonale płaską i niezmierzoną, w którą serce naprawdę pobożne zapada się szczęśliwie. Zanurzę się w Boskim mroku, w niemej ciszy i w niewysłowionym związku, i w tym zanurzaniu zatraci się wszelka równość i wszelka nierówność, i w tej otchłani mój duch zatraci sam siebie, i nie pozna już ani tego, co równe, ani tego, co nierówne, ani niczego; i zapomniane zostaną wszystkie odmienności, będę od podstaw prosty, będę w pustyni milczącej, gdzie nikt nie znajdzie się na swoim miejscu. Opadnę w boskość milczącą i nie zamieszkałą, gdzie nie masz ni dzieła, ni obrazu."

Sporo lat temu przeczytałem to po raz pierwszy. I od tego momentu ten opis stał się opisem mojego raju. Do niego tęsknię, i on daje mi pocieszenie w trudnych chwilach.


Raju? Opis jest jakby nicości "Boskim mroku, w niemej ciszy"
Tak, raju.
Kłaniają się czternastowieczni nominaliści i mistycy - Tauler, Eckhart. Bóg jako czysta nicość to prawie dosłowny cytat z Taulera lub Eckharta. Sorry, że nie chce mi się się w tej chwili sprawdzac
Spieszę wyjaśnić, że mistycy Eckhart i Tauler byli platonikami, nie nominalistami, bo tak można wnioskować z mojego zbyt skrótowego wpisu. "Nominaliści i mistycy' to dwie różne grupy.
Ponieważ mam teraz wątpliwości co do nominalistów, czy przystaliby na taki opis raju, to dla pewności zostańmy przy Taulerze i Eckarcie.

"Jak sobie wyobrażasz swój Raj?"
... i w tej otchłani mój duch zatraci sam siebie, i nie pozna już ani tego, co równe, ani tego, co nierówne, ani niczego; i zapomniane zostaną wszystkie odmienności, będę od podstaw prosty, będę w pustyni milczącej, gdzie nikt nie znajdzie się na swoim miejscu. Opadnę w boskość milczącą i nie zamieszkałą, gdzie nie masz ni dzieła, ni obrazu."

Widzę tu zbieżność z buddyjską koncepcją nirwany. Właściwie zbliżanie się do niebytu. Ta koncepcja jest jednak jakoś pesymistyczna. Nawet można by mówić o porażce Boga w tym względzie, że to najlepsze, do czego mielibyśmy dążyć, to nie rozwój, a zwinięcie się do czegoś a'la niebyt, nie działanie, nie bycie na zewnątrz.
A jednak ja bym do końca nie poszedł za tą koncepcją. Może dlatego, że właśnie jestem wierzący w Boga, a zgoda na to, co opisałeś, oznaczałaby przyznanie wężowi - diabłu części racji - oto udało mi się wprowadzić ludzkość na błędną ścieżkę, oto człowiek nie jest w stanie nic swoim istnieniem zaofiarować na zewnątrz. To jakiś taki egzystencjalny dekadentyzm.
"Widzę tu zbieżność z buddyjską koncepcją nirwany."

Wizje mistyków wielkich religii są sobie bliskie.

Oczywiście tego opisu nie biorę dosłownie, a dla mnie nie brzmi on pesymistycznie. Po prostu mam nadzieję na nieskończone "zanurzanie się" w Nieskończonym, czyli nieskończone poznawanie Nieskończonego Boga, co daje nieskończone szczęście.

A że taki opis bardziej do mnie przemawia? Po prostu nie bardzo potrafię sobie wyobrazić siebie w tłumie zbawionych. Jestem z natury samotnikiem i wolałbym raj jako takie sam na sam z Bogiem. Ale jak będzie, zobaczymy

Jestem z natury samotnikiem i wolałbym raj jako takie sam na sam z Bogiem. Ale jak będzie, zobaczymy
Ja też bardziej przyznawałbym się do samotnictwa, jednak wizja raju, w którym wszyscy są jakby na "kroplówce" Bożej rozkoszy wydaje mi się niespójna z faktem walki i cierpienia tu na ziemi. Taką kroplówkę pewnie można by zorganizować już teraz. Nie trzeba do tego świadomości, walki ze słabościami, a miłość wobec innych ludzi traci tu sens - przecież w ten sposób o ludziach moglibyśmy zapomnieć. Bóg i tak stanie się wszystkim.

Dlatego bliższa byłaby mi koncepcja Raju, w którym obecność Boga jest odczuwalna, jednak ludzka myśl jest bardziej swobodna, dokonuje różnego rodzaju kreacji, wciąż się doskonali nie tylko poprzez zapadanie od wewnątrz, ale także w działaniach na zewnątrz.

Tak, raju.
Kłaniają się czternastowieczni nominaliści i mistycy - Tauler, Eckhart. Bóg jako czysta nicość to prawie dosłowny cytat z Taulera lub Eckharta. Sorry, że nie chce mi się się w tej chwili sprawdzac

Czyli mamy buddyzm a nawet ateizm, gdzie Bóg jest nicością. Jakoś nie odpowiada mi ten opis. Po co się męczyć na świecie, aby potem była nicość?
A ja wyobrażam sobie: "Przy ognisku rozłożymy się z gitarą. Posłuchamy co nam w duszy gra".
Mój "raj" jest inny, niż ten, tutaj przedstawiony. Po pierwsze jest oślepiająco jasny, choć nie oślepia; po drugie jest szczegółowy, ostry i wyraźny; po trzecie, jedyną w nim nicością jestem ja, moję chcę i moje rozumienie sprawiedliwości, choć będąc w moim "raju" nie odczuwam nicości, chyba że, "św. spokój" jest nicością - ale dla mnie nie jest. Poza tym, nic się nie zmienia ...

Mój "raj" jest inny, niż ten, tutaj przedstawiony. Po pierwsze jest oślepiająco jasny, choć nie oślepia; po drugie jest szczegółowy, ostry i wyraźny; po trzecie, jedyną w nim nicością jestem ja, moję chcę i moje rozumienie sprawiedliwości, choć będąc w moim "raju" nie odczuwam nicości, chyba że, "św. spokój" jest nicością - ale dla mnie nie jest. Poza tym, nic się nie zmienia ...
To nie jest taki znowu inny raj. Bo wspólnym elementem jest nicość odczuwania sprawiedliwości i chceń. Ktoś będący na "boskiej kroplówce", czyli mający odlot bez końca, też nie myśli o sprawiedliwości i chceniach - po prostu czuje ten odlot.
Różnicę jaką podałeś, to owa "szczegółowość", ale wcale nie jest powiedziane, czy ktoś na owym boskim odlocie, też nie czuje tego szczegółówo. Albo tez jako jasność.
Z kolei św. spokój chyba jest jakoś wspólny większości wizji szczęścia. Trudno jest sobie wyobrazić raj osób zestresowanych.

Ja nie mam swojej kompletnej wizji, ale skłaniałbym się do raju dynamicznego - w nim po prostu czujemy, jak nasz mózg jest w stanie nieustannego rozwoju. Czujemy i rozumiemy coraz więcej, a słabości stanu niższego (czyli negatywne emocje znane nam z ziemskiego życia) zostały już gdzieś za nami. Nie mamy tu ambicji rywalizowania, bo zdajemy sobie sprawę jak bardzo inni mogą być ludzie, każdy jest jakoś indywidualnie wspaniały, ale różny i nie ma się o co ścigać, bo nikt nie będzie w stanie być wszystkim na raz. W zamian za to czulibyśmy, że nasza indywidualność jest dobra i akceptowana (w szczególności właśnie przez Boga), ale może się jeszcze bardziej rozwinąć. Ten mój raj byłby rajem nieustannego odkrywania coraz to nowego piękna. Piękna przekraczającego wszystkie poprzednio znane nam postacie piękna - jeszcze bardziej niezwykłego, złożonego, choć niekiedy z nutą genialnej prostoty. I będziemy jakoś w stanie się tym pięknem dzielić z innymi ludźmi, a w szczególności z Bogiem.
Na wstępie powiem, że trochę liznąłem filozofii indyjskiej. Przez dwa lata studiowałem ją na uniwersytecie, uczyłem się też sanskrytu. Nie miałem jednak dość wiary we własny możliwości, by specjalizować się w filozofii indyjskiej. W żadnym wypadku nie uważam się za kogoś, kto zna się na filozofii indyjskiej. Po prostu coś o niej wiem. Filozofia indyjska to nieprawdopodobnie rozwinięte systemy metafizyczne. Niestety, szczyt rozwoju tej myśli to gdzieś do X wieku. Potem już nic istotnego poza komentarzami do poprzedników się nie działo. Jednak w tym czasie powstały systemy, które przewyższają Kanta czy Hegla. Oni gdzieś koło VIII wieku mieli to, co my mieliśmy dopiero w XVIII czy XIX. Buddyjskie systemy madhjamiki czy jogaćary zapierają dech w piersiach. Podobnie jak hinduistyczne systemy adwajtawedanty Śankary czy śiwaizm kaszmirski Abhinavagupty.

Po co to piszę? Otóż pojawiła się uwaga, że przedstawiona przez mnie wizja raju przypomina buddyjską nirwanę. Nie jest to jednak takie proste. Otóż (w uproszczeniu) w buddyzmie wyróżniamy trzy "wozy"(sanskryckie: jana): mały wóz - hinajana, duży wóz - mahajana, wóz diamentowy - wadżrajana, który, jak kto chce, można sprowadzić do mahajany. Chodzi o to, że Zachód zetknął się najpierw z buddyzmem hinajany i na tej podstawie wyrobił sobie pojęcie nirwany. W hinajanie nirwana to coś na kształt zaniku świadomości i rozpłynięcia się w niebycie. Ma ona wydźwięk wyraźnie negatywny. Tymczasem w mahajanie sprawa ma się zupełnie inaczej. Systemy mahajany (zastrzegam, że to w wszystko w dużym uproszczeniu) to systemy idealistyczne. Mówią one, że my już jesteśmy w stanie nirwany, tylko nie zdajemy sobie z tego sprawy. Chodzi więc o przebudzenie, które nam to uświadomi.

Wracając do mojej wizji raju. Poznawanie Nieskończonego Boga nie może być czymś negatywnym. Poznanie Boga to nieskończony rozwój naszych możliwości. Raj będzie czymś zupełnie innym niż nasze obecne życie. Błąd niektórych polega na tym, że chcieliby, by raj był tylko bardziej doskonałą postacią naszego życia ziemskiego. Ale nic z tego "Musimy" pozwolić, by Bóg nas zaskoczył.

Ja jestem w rozterce, bo z jednej strony nie chcę być w tłumie zbawionych. Z drugiej, nie wyobrażam sobie raju bez możliwości przebywania z moimi przyjaciółmi i najbliższymi, którzy odeszli, a także z moimi zwierzaczkami, które odeszły, i które na mnie czekają (choć myśl katolicka nie daje tu nadziei, bo uczy, że zwierzęta duszy nieśmiertelnej nie mają - jednak w tym względzie jestem heretykiem )

Po prostu, ufam, że Bóg to wszystko pogodzi. Ktoś kiedyś powiedział, że dziecko w łonie matki, gdyby mogło mieć tak rozwiniętą świadomość jak dorosły, nie miałoby pojęcia o tym, co czeka je po porodzie. My jesteśmy w sytuacji takiego nienarodzonego dziecka.

Wracając do mojej wizji raju. Poznawanie Nieskończonego Boga nie może być czymś negatywnym. Poznanie Boga to nieskończony rozwój naszych możliwości. Raj będzie czymś zupełnie innym niż nasze obecne życie. Błąd niektórych polega na tym, że chcieliby, by raj był tylko bardziej doskonałą postacią naszego życia ziemskiego. Ale nic z tego "Musimy" pozwolić, by Bóg nas zaskoczył.
Pełna zgoda. Nie ma nic negatywnego w poznawaniu Nieskończonego Boga, ani w oczekiwaniu, by nas On zaskoczył.
Pytanie, które stawiam, sięga jednak nieco dalej.
Można je przedstawić jeszcze od takiej strony:
Bóg może nam się ujawniać absolutnie bezpośrednio - tak, że od razu czujemy, że to On.
Ale możliwa jest także inna opcja - oto Bóg może zostawić nam część decyzji, może zorganizować kontakt ze sobą na zasadzie interakcji - jakby gry - w której istota myśląca będzie poszukiwała mocą swojej kreacji, swojego ja, zaś Bóg będzie ukryty. I Bóg nie odczuwa tego poszukiwania jako konkurencji dla swojej bezpośredniej bliskości, ale jako ważne uzupełnienie tej bliskości. Podobnie prawdziwy nauczyciel nie odczuwa przykrości z powodu samodzielności ucznia - wręcz przeciwnie - cieszy się, z niej, traktuje jako twórcze rozwinięcie swojego dzieła.
Bóg zatem może ukryć się, może pozwolić się odkrywać na ścieżce trochę trudniejszej, bardziej zawikłanej, niż bezpośrednia.
W religii chrześcijańskiej i żydowskiej jest przynajmniej kilka cytatów, które sugerują, że Bóg cieszy się wolnością swoich wiernych i dzięki uczynkom wolnych istot rośnie Jego chwała.
To oddalenie od Boga nie jest zatem oddaleniem negatywnym, ostatecznym, bo Bóg jest z nami nawet w owym oddaleniu. Jednak jest w inny sposób - taki, który uruchamia nowe pokłady zarówno wolności, jak i jedności.
W obecnym życiu jest oddalenie, a potem nie będzie

Bóg jest czystą nicością, Jego nie dotyczy żadne teraz, żadne tutaj]. Zapuszczę się wkrótce na tę pustynię rozległą, doskonale płaską i niezmierzoną, w którą serce naprawdę pobożne zapada się szczęśliwie. Zanurzę się w Boskim mroku, w niemej ciszy i w niewysłowionym związku, i w tym zanurzaniu zatraci się wszelka równość i wszelka nierówność,
Pustka to mi się kojarzy z szatanem

… Jednak jest w inny sposób - taki, który uruchamia nowe pokłady zarówno wolności, jak i jedności.
„Tak tedy genialny Kerebron, zaatakowawszy problem metodami ścisłymi, wykrył trzy rodzaje smoków: zerowe, urojone i ujemne. Wszystkie one, jak się rzekło, nie istnieją, ale każdy rodzaj w zupełnie inny sposób.”

..."Szczęście zaawansowane" to coś znacznie głębszego niż zwykłe zadowolenie.
No właśnie. Ale CO to jest?!
Czy Raj w niebie - załóżmy hipotetycznie, że wszyscy wierzą w życie pozagrobowe i Raj - miałby być miejscem gdzie umysł doznaje niekończącego się odlotu (niczym narkoman na haju), czy też jest możliwe bycie szczęśliwym bez ogłupienia zapomnieniem, obojętnością?
Bo znane nam normalnie obrazy szczęścia zwykle jednak są dość jednostronne - np. ktoś "zapamiętał się" w miłości, ktoś poświęca się całkowicie swojej pracy, hobby itp. Nie spotkałem się z opisem szczęścia, w którym ktoś widzi wszystko wokół, rozumuje obiektywnie, na trzeźwo, jest zrównoważony i opanowany.
Może taki stan szczęścia jest możliwy, tylko go sobie nie umiemy wyobrazić?

Albo może jeszcze inne pytanie: Jak sobie wyobrażasz swój Raj?
Nie wyobrażam sobie. Podobno nie będzie w nim cierpienia i śmierci. Za to będzie miłość

… Jednak jest w inny sposób - taki, który uruchamia nowe pokłady zarówno wolności, jak i jedności.
„Tak tedy genialny Kerebron, zaatakowawszy problem metodami ścisłymi, wykrył trzy rodzaje smoków: zerowe, urojone i ujemne. Wszystkie one, jak się rzekło, nie istnieją, ale każdy rodzaj w zupełnie inny sposób.”
Parę dni temu oglądałem na Discovery bardzo ciekawy program o koncepcjach wszechświata. Według jednej z nich nasz wszechświat wypączkował jakby z innego wszechświata, przy czym ten stary wszechświat ciągle istnieje, obok naszego. Co ciekawe, dzięki tej koncepcji można wytłumaczyć dość zagadkowy efekt ściągania gromad galaktyk w pewnym konkretnym kierunku (efekt wykryty w obserwacjach astronomicznych).
Oczywiście koncepcja wszechświatów pączkujących jeden z drugiego, czy jakoś tam powstających w drodze ewolucji układu postulowanego przez teorię strun nie posiada statusu obowiązującej teorii naukowej. Ot mamy HIPOTEZĘ. Nauka operuje hipotezami, które stanowią etap początkowy, prowadzący później do teorii. Teoria zwykle jest już bardziej uporządkowana, zawiera znacząco więcej potwierdzeń i zwykle oczekuje się, aby miała mało niewyjaśnionych punktów. Poza tym powinna być pod jakimś względem użyteczna intelektualnie - pomagać nam w zrozumieniu świata.

Patrząc na ludzkie uczucia, na relacji różnych ludzi o nich, o szczęściu, cierpieniu itp. ktoś kiedyś wprowadził coś w rodzaju HIPOTEZY STANU WIECZNEJ SZCZĘŚLIWOŚCI. Nazwał ją Rajem. Hipoteza ta nie ma jakiś potwierdzeń eksperymentalnych. Tzn. są pewne ślady do niej prowadzące - np. relacje mistyków, poczucie szczęścia, jakie każdemu z nas się zdarza w normalnym życiu (choć jest nietrwałe). Religie postulują dostęp człowieka do owego stanu umysłu po śmierci. Można przyjąć tę hipotezę, można ją odrzucić. Tak jak można przyjąć (bądź odrzucić) hipotezę pączkujących wszechświatów.
Można oczywiście sobie dworować z obu hipotez. Albo tylko z jednej z nich. Bo większość hipotez na początku irytuje osoby spotykające się z nimi po raz pierwszy. Zanim teoria ewolucji została uznana za teorię, też była tylko hipotezą i też "psy na niej wieszano".
Bo taka jest już "dola" hipotez - są słabo uzasadnione. Więc ludziska mają tu pełny wybór, czy one im się podobają, czy zechcą je przyjąć. Ale dzięki hipotezom w ogóle myśl ludzka się rozwija. Gdyby wprowadzić restrykcyjny zakaz rozważania koncepcji, które nie zostały jeszcze potwierdzone, to od tego momentu (o ile ten zakaz udałoby się wyegzekwować) zastopowałby się rozwój ludzkiego intelektu. Bo każda koncepcja (absolutnie każda!) raczkuje jako niepotwierdzona, pełna nieścisłości, niejasności, dziur konstrukcyjnych itp.
Osobiście też nie mam przekonania do różnych egzotycznych (przynajmniej dla mnie) koncepcji w nauce, psychologii, bądź innych dziedzinach. Jednak raczej nie zamierzam ich potępiać, śmiać się z nich. Jeśli nie mają naprawdę ewidentnych nielogiczności, to zawsze istnieje szansa na to, że kiedyś coś je potwierdzi. To że teraz jeszcze nie potwierdza - powtarzam - nie jest wystarczającym argumentem, bo tak było praktycznie z każdą z dzisiaj uznawanych powszechnie koncepcji.
Czy tego rodzaju "pokora intelektualna" jest przesadzona?
- To już kwestia uznania każdego człowieka.
Cóż Michale, po raz kolejny okazuje się, że nie należy niczego traktować jako oczywistość.
Mój „dobry kolega” napisał tutaj kiedyś:
„Nie przeszkadza mi Twoja wiara(jakakolwiek by nie była), przeszkadza mi Twoja religia(jakakolwiek by nie była).”
Nie naśmiewam się z niczyjej wiary, a już w kontaktach z religiami, to do śmiechu mi daleko.
Już apelowałem, abyś nie mieszał nauki z ideologią.
Hipoteza pretendująca do miana naukowej zakłada możliwość weryfikacji - wiara wręcz przeciwnie.
Nie jestem przeciwko hipotezom, jestem przeciwko traktowaniu ich jako prawd absolutnych (nawet objawionych) i obciążaniu konsekwencjami takiego traktowania wszystkich wokoło - od kieszeni poczynając, na rozporku kończąc.

Ps.
Wybacz Michale, że skrótowo i z powtórzeniami, ale zarobiony jestem i nawet na „bycie szczęśliwym”, czasu mi nie staje.


Cóż Michale, po raz kolejny okazuje się, że nie należy niczego traktować jako oczywistość.
Mój „dobry kolega” napisał tutaj kiedyś:
„Nie przeszkadza mi Twoja wiara(jakakolwiek by nie była), przeszkadza mi Twoja religia(jakakolwiek by nie była).”

Już apelowałem, abyś nie mieszał nauki z ideologią.
Hipoteza pretendująca do miana naukowej zakłada możliwość weryfikacji - wiara wręcz przeciwnie.
Nie jestem przeciwko hipotezom, jestem przeciwko traktowaniu ich jako prawd absolutnych (nawet objawionych) i obciążaniu konsekwencjami takiego traktowania wszystkich wokoło - od kieszeni poczynając, na rozporku kończąc.

Ideologia, nauka, filozofia są przykładami MYŚLENIA.
Wyborem każdego jest, czy jak dostrzeże coś, co jego system rozpoznawania zaklasyfikuje jako "religijne", to włączy program reaktywny w stylu: uważać za niewarte zastanowienia, co by to nie było, nie widzieć tam żadnych zależności rozumowych, bo na pewno ich tam nie ma. Najlepiej jest (nie wnikając w szczegóły) od razu skrytykować, dobrze nawet ośmieszyć, albo jakoś inaczej zasugerować błąd, coś niewłaściwego.
To dla mnie takie postępowanie to jest właśnie IDEOLOGIA. Ideologia - czyli odgórne założenie czegoś, a dalej sądzenie po pozorach.

Z drugiej strony warto też zauważyć, że jeśli ktoś chce z zasady wyrzec się (jakiejś) ideologii, to najpierw musi się ideologią (wyrzekania ideologii) posłużyć. Inaczej się nie da, bo naturalnym stanem umysłu jest - jeśli rzecz jest nie zbadana, nie sklasyfikowana, traktować rzeczy w miarę bezstronnie. Tak więc ideologią jest właśnie podejście w stylu "zobaczę termin używany w religii, to bez wnikania w treść, będzie to mi się nie podobało".
Oczywiście rozumiem, że w Twojej ocenie ta Twoja ideologia (krytyki wszystkiego co się religijnie kojarzy) okaże się jakoś właściwsza, bardziej uzasadniona, sensowna, niż inna ideologia. Może nawet uznasz, że - z jakichś przyczyn - to nie jest ideologia, tylko (jak go zwał, tak go zwał) np. "racjonalna postawa". Tak też możesz uznać.

Gdybyś jednak miał więcej bezstronności (mniej ideologii) w sobie, to byś zauważył, że dotychczasowe rozważania traktowały raj jako pojęcie bardziej filozoficzne, niż religijne. Posłużył on po prostu jako pretekst do rozważenia pewnej idei - koncepcji szczęścia maksymalnego. Bo nie o religie tu chodziło, ale raczej o psychologię, o wyobrażenia niezależne od wyznawanych systemów wartości. Można się w taką dyskusję włączyć w pełni, z przekąsem wprowadzając np. pojęcie "mój ateistyczny raj, to życie bez religii", czy jakkolwiek. I to by przeszło, bo nie było tu wcale konieczności odniesień religijnych.
Mógłbym więc nie używać w ogóle słowa "raj" i przekazać wszystkie te idee (jakie ja sam mam do skomentowania), ale uznałem, że po prostu szybciej będzie, jeśli również nakieruję współdyskutantów w stronę pewnej wcześniejszych ludzkich przemyśleń, wyobrażeń, pewnej bazy kulturowej. Bo póki co w ateizmie nie za bardzo znam jakieś wzorce myślowe stanu szczęścia (chętnie bym poznał). Może dla ateistów w ogóle szczęscia nie ma, bo istnieją wyłącznie rzeczy zbadane i niezbadane naukowo, a te wszystkie szczęścia, radości, miłości to jedna wielka bujda na resorach. Nie odrzucam tej koncepcji. Ale też nie potwierdzam, bo jakoś na razie - sensownie merytorycznie - ateiści się w tym wątku nie wypowiedzieli.

Gdyby poruszenie nazwy o religijnej konotacji nie dawało u Ciebie odruchu programu reaktywnego, który przejmuje kontrolę nad myśleniem i wprowadza w tryb agresji wobec religii, to byś ów fakt neutralnego postawienia problemu zauważył. Ale ponieważ ten program rządzi Tobą, a nie Ty nim, ponieważ Twoje postrzeganie podlega silnemu filtrowaniu ideologicznemu, to dzieje się, jak wyżej.
„Masz kobietę?” Karol Olgierd Borchardt

1. Co byś wybrał(a) - stan totalnego "odlotu" szczęścia, zapomnienia, ale niedługiego życia, potem szybkiej śmierci (w
szczęśliwości miałoby być nierozerwalnie związane z unicestwieniem czegoś wyjątkowo ważnego - np. globalnego pokoju na świecie,
szczęśliwości miałoby być nierozerwalnie związane z zabraniem szczęścia innym ludziom
szczęśliwości miałoby być nierozerwalnie związane z całkowitym zapomnieniem tego co przeżyłeś w życiu, zamienieniu Cię w coś w rodzaju rośliny,
I to nie jest Szczęściem, ale trzeźwość doskonałości.
Dla niektórych ważniejsze jest trwanie w pysze niż bycie szczęśliwym

Michale nie przeczytałem wszystkiego, ale zauważyłem, że kierujesz się błędnym rozumieniem Szczęści, kiedy to jest sobą gdy wszystko jest doskonałe i nic przeszkadza, wtedy można mówić o Szczęściu i taki cel wydaje mi się najważniejszy dla każdego.
Właśnie widzę, że nie przeczytałeś. Gdybyś bardziej się wgłębił, to pewnie byś zauważył, że w ogóle nie proponuję tu konkretnego rozumienia szcześcia jako jedynego słusznego, ale szukam różnych jego obrazów, sytuacji. Jest tu więc miejsce na Twoją propozycję - szczęścia doskonałego.
Od razu jednak zastrzegam, że ja poczucie szczęścia traktuję jako coś subiektywnego. Tak więc Twoją krytykę z jednej strony przyjmuję - bo faktycznie jest tu wiele do sprecyzowania, dodania.
Z drugiej strony krytyka tak sformułowana jak Twoja jest zarazem chybiona. Bo w ogóle nie zaprezentowałem tutaj jakiegoś docelowego swojego rozumienia szczęścia, więc krytykujesz - póki co - próżnię.

Jeśli jakąś swoją propozycję na szczęście masz dobrze przemyślaną, to fajnie by było, jak byś się z nią podzielił. Choć przygotuj się na to, że nawet określisz jako najwłaściwszą, najbardziej prawdziwą, czy ogólnie jedynie słuszną (zaś inne bezlitośnie skrytykujesz i zbesztasz ich twórców, piętnując np. ich ucieczkę od realizmu (sam nie wiem, czemu miałoby to być takie złe)), to niekoniecznie zechcę się z tym zgodzić (czy to ja, czy inni grupowicze). Bo być może jednak każdy ma prawo mieć swoje poczucie szczęścia.
Faktycznie zaś intencją mojego wątku byłoby zebranie propozycji od innych uczestników dyskusji, czym dla nich jest szczęście. Te moje początkowe koncepcje są z jednej strony o tyle chyba istotne, że dość powszechne, ale z drugiej strony są trochę "na rybkę", na początek, być może ciekawej, dyskusji. Bo sobie sprawę, że można wiele napisać w tym temacie.

Dla niektórych ważniejsze jest trwanie w pysze niż bycie szczęśliwym
Na przykład szatan

Dla niektórych ważniejsze jest trwanie w pysze niż bycie szczęśliwym
Na przykład szatan
Myślę, że sprawa jest nieco bardziej skomplikowana.
Bo mamy pytanie: na ile szatan ma wybór?

Jesli on taki JEST, że nie wyobraża sobie siebie, jako pozostającego w równoprawnych, opartych na życzliwości i miłości związkach z innymi istotami, to być może nie ma wyboru. On być może w swoim umyśle nie dysponuje drogą do szczęścia, rozumianego w pozytywny sposób.
Przypuszczam że uznaje się za większego od innych i gardzi innymi istotami.
Michale „straszliwie” na mnie narzekasz, nie wiem dlaczego.

Pojęcie Szczęścia kryje w sobie idealne znaczenie, aby mówić o szczęściu „pełną gębą” trzeba mówić o czymś, co pozostaje bez braków. Wymienione przez ciebie w podpunktach przykłady postrzegania Szczęścia takie braki ujawniają, ponieważ można pomyśleć o Szczęściu, które posiada charakter doskonalszy od tego, co ty napisałeś/zaproponowałeś. Dlatego rozważając Szczęście od razu wiemy, ja wiem że mówimy o czymś idealnym, co nie posiada cech świadczących o braku o jakiejś formie nie-szczęścia. Z tego powodu już z założenia Szczęście musi posiadać tylko cechy pozytywne, a ich suma mówi o tym że Szczęście jest czymś doskonałym. Zatem starając się wymienić choćby podstawowe cechy takiej Szczęśliwości należy mówić o absolutnej wiedzy która potrafi zapobiec temu co niechciane, co może zaskoczyć przynosząc coś czego nie chce się. Szczęście musi zakładać absolutną świadomość wiedzy o wszystkim tym co może mieć miejsce, albo przynajmniej gotowość na wszystko lub gotowość/zdolność do poradzenia sobie z czymś co może wystąpić. Musi być zatem Szczęście ponad cierpieniem, bo to pozbawia nas Szczęścia. Musi ono obejmować wszystkich którzy Szczęście potrafią odczuwać i postrzegać, bo ich obecność wzmaga nasze/moje Szczęście. Musi Szczęście posiadać wszystko to czego chce się, co uznaje się za potrzebne/wartościowe do tego aby to mieć. Wreszcie Szczęście aby być sobą musi być tylko pozytywne, zawsze wzmacniające, wnoszące coś więcej nie umniejszające. Podane przez ciebie przykłady w podpunktach charakteryzuje w każdym przypadku jakaś ułomność, w jedym brakuje trzeźwości, w innym odbiera się komuś coś, itd., zatem czegoś takiego Szczęściem nie można nazwać, bo ono nie odrzuca, nie pozbawia, ale tylko uzupełnia, wznosi, wzmacnia, daje więcej.

Michale „straszliwie” na mnie narzekasz, nie wiem dlaczego.
Pojęcie Szczęścia kryje w sobie idealne znaczenie, aby mówić o szczęściu „pełną gębą” trzeba mówić o czymś, co pozostaje bez braków. Wymienione przez ciebie w podpunktach przykłady postrzegania Szczęścia takie braki ujawniają, ponieważ można pomyśleć o Szczęściu, które posiada charakter doskonalszy od tego, co ty napisałeś/zaproponowałeś. Dlatego rozważając Szczęście od razu wiemy, ja wiem że mówimy o czymś idealnym, co nie posiada cech świadczących o braku o jakiejś formie nie-szczęścia. Z tego powodu już z założenia Szczęście musi posiadać tylko cechy pozytywne, a ich suma mówi o tym że Szczęście jest czymś doskonałym. Zatem starając się wymienić choćby podstawowe cechy takiej Szczęśliwości należy mówić o absolutnej wiedzy która potrafi zapobiec temu co niechciane, co może zaskoczyć przynosząc coś czego nie chce się. Szczęście musi zakładać absolutną świadomość wiedzy o wszystkim tym co może mieć miejsce, albo przynajmniej gotowość na wszystko lub gotowość/zdolność do poradzenia sobie z czymś co może wystąpić. Musi być zatem Szczęście ponad cierpieniem, bo to pozbawia nas Szczęścia. Musi ono obejmować wszystkich którzy Szczęście potrafią odczuwać i postrzegać, bo ich obecność wzmaga nasze/moje Szczęście. Musi Szczęście posiadać wszystko to czego chce się, co uznaje się za potrzebne/wartościowe do tego aby to mieć. Wreszcie Szczęście aby być sobą musi być tylko pozytywne, zawsze wzmacniające, wnoszące coś więcej nie umniejszające. Podane przez ciebie przykłady w podpunktach charakteryzuje w każdym przypadku jakaś ułomność, w jedym brakuje trzeźwości, w innym odbiera się komuś coś, itd., zatem czegoś takiego Szczęściem nie można nazwać, bo ono nie odrzuca, nie pozbawia, ale tylko uzupełnia, wznosi, wzmacnia, daje więcej.
Przyjmuję do wiadomości Twoją wizję szczęścia, którą określiłbym jako "szczęście - ideał", może szczęście graniczne. Też z resztą jedna z moich wizji szczęścia byłaby bliska tej interpretacji.
Ale jednak nie jestem do niej całkiem przekonany. Po prostu zastanawiam się, czy tego rodzaju konstrukt nie jest jakąś mrzonką, jakimś wrzuceniem do jednego worka rzeczy, które jakoś chcemy widzieć jako pozytywne, choć nie wiemy na ile one w ogóle są w stanie ze sobą "zagrać".
Bo żadne z tych pojęć, które wymieniłeś nie ma w naszych głowach jakiejś idealnej - wspólnej wszystkim - interpretacji. Zatem możemy jakoś wybierać w różnych wizjach, doskonałości, szczęśliwości, braku ułomności itd.
Tyle, że ja nawet do końca nie wiem co to jest "brak ułomności". To co jedni ludzie uznają za ułomność, inni będą często traktować jako coś pozytywnego. Czy emocjonalność jest ułomnością? - dla jednych, owszem, tak, dla innych wręcz przeciwnie. Czy wyśrodkowanie, zrównoważenie jest zaletą czy może jednak nie - bo są ludzie, którzy dopiero w skrajnościach się odnajdują, "czują że żyją".
W każdym razie, choć z jednej strony wdzięczny Ci jestem za przedstawienie takiej "ideałocentrycznej" wizji szczęścia, to chyba nie do końca ją czuję i nie w pełni się w niej odnajduję. Może dlatego, ze w dużym stopniu samo pojęcie ideału uważam, za dość niejasne.

Zastanawiam się od jakiegoś czasu nad jednym prostym pytaniem:
[b]czy na pewno człowiek najbardziej ze wszystkiego pragnie szczęścia?


I znów dużo niepotrzebnych podpytań....

Oczywiście że szczęście nie jest tym czego człowiek pragnie najbardziej, bardziej świadome jednostki, bez trudu zauważą że szczęście to abstrakcja.
Iluzją , która łudzi jest "pragnienie szczęścia."Nie będę tego opisywał.Zrobię coś innego.
Załóżmy że pytanie postawimy inaczej;

CZY ADEPT MICHAŁ CHCĘ NAJBARDZIEJ ZE WSZYSTKIEGO SZCZĘŚCIA?

Jeżeli, tak, jeżeli wierzy też w transcendentalnego boga, to cóż to za problem?
Jeżeli nawet bóg mu rozkaże/poprosi aby był szczęśliwy ,tak żył i tak umarł, to co adept Michał zrobi ?
Czy to o co prosi jego bóg?
Skoro sam już wie , że bóg sam pragnie i nakazuje mu być szczęśliwy ?!

Zastanawiam się od jakiegoś czasu nad jednym prostym pytaniem:
[b]czy na pewno człowiek najbardziej ze wszystkiego pragnie szczęścia?


I znów dużo niepotrzebnych podpytań....

Oczywiście że szczęście nie jest tym czego człowiek pragnie najbardziej, bardziej świadome jednostki, bez trudu zauważą że szczęście to abstrakcja.
Iluzją , która łudzi jest "pragnienie szczęścia."Nie będę tego opisywał.
CZY ADEPT MICHAŁ CHCĘ NAJBARDZIEJ ZE WSZYSTKIEGO SZCZĘŚCIA?

Jeżeli, tak, jeżeli wierzy też w transcendentalnego boga, to cóż to za problem?
Jeżeli nawet bóg mu rozkaże/poprosi aby był szczęśliwy ,tak żył i tak umarł, to co adept Michał zrobi ?
Czy to o co prosi jego bóg?
Skoro sam już wie , że bóg sam pragnie i nakazuje mu być szczęśliwy ?!

Tu z kolei ja nie bardzo rozumiem owe pytania. Sam nie wiem czego chcę najbardziej. Pomiędzy warstwą założeń, deklaracji, a rzeczywiście odczuwanym szczęściem widzę i czuję rozdźwięk. Nie potrafię sobie szczęścia nakazać. I kwestia istnienia (bądź nie) Boga tego nie zmienia w żaden sposób.


Sądząc z wyników ankiety, spora część osób uważa za sensownie postawione pytanie o szczęście (deklaruje się po jakiejś stronie). Zatem dla nich owe pytania są jakoś zrozumiałe i poprawnie postawione.


Mistrz bardzo pochwala twoje pytanie adepcie. Choć zostało postawione w sposób tendencyjny, a szkoda, bo gdyby adept nie sugerował "....." było by może lepiej sprecyzowane, a wynik z całą pewnością różny i bardziej wiarogodny. Tendencyjność została zasugerowana przez słowo;
"absolutnie", być może nieświadomie lub świadomie aby utwierdzić spodziewany wynik.

Co do pytań , mistrz je zadał abyś poznawał istotę szczęścia. Jak sam widzisz i stwierdziłeś konstrukt absolutu jest nieistotny. Mistrz nie ma w zwyczaju wieścić o bogach, ale w tym wypadku było to hipotetycznie niezbędne.
WIĘC ADEPCIE BÓG NIE JEST TOBIE POTRZEBNY DO SZCZĘŚCIA.

Widzisz , pisząc prawdę poznajesz siebie.

BÓG NIE JEST TOBIE POTRZEBNY DO SZCZĘŚCIA.
Nie wyciągałbym wniosków tak pochopnie.
Nie wiem do końca co mi jest potrzebne do szczęścia.
Mogę łowić sobie w życiu różne małe przyjemności, takie przedsionki szczęścia. Ale zwykle okazuje się, że szczęścia z tego pochodzące są faktycznie małe, krótkotrwałe.
Chcę szukać szczęścia jakiegoś bardziej stabilnego.
Wierzę, że to szczęście ma szansę powstać nie na zasadzie prostego eksploatowania ewolucyjnych mechanizmów przyjemności. Ewolucja nie ma za zadanie uszczęśliwiać, ale raczej zmuszać osobniki do zachowań wypracowanych statystycznie w ramach zmian gatunkowych. Dla ewolucji zatem "korzystniej jest", jeśli dam się skłonić (oszukać) do podjęcia ryzykownych zachowań (np. walki o samicę na śmierć i życie z groźnym rywalem), a potem nawet zginąć, niż "dbać" o moje dobre samopoczucie, długie życie, satysfakcję osobistą. Dla ewolucji jednostka się nie liczy - ona jest jak mięso armatnie w bitwie zmagań statystycznych tendencji.
A przecież wszystkie te - przyrodzone nam - przyjemności jakoś wiążą się z ewolucyjną grą - dla mnie w dużym stopniu cudzą grą.
Uzbrojony w ten wniosek, chciałbym - w poszukiwaniu szczęścia - przechytrzyć jakoś ewolucję. Odnaleźć to, co jest dla mnie dobre naprawdę, w dłuższej perspektywie, co nie służy celom zapewniania działania maszyny statystycznej, ale konkretnie mi - jako jednostce. Wierzę, że mam wystarczająco sprawny rozum i umiejętności odczuwania, aby ten cel osiągnąć.
Ale co okaże się tym celem?...
- Wciąż nie wiem. Choć możliwe jest, że ta ścieżka została już przetarta, że istnieje sensowna propozycja na szczęście dla człowieka. I może być tak, ze depozytariuszem tej propozycji i związanej z nią drogi życia, jest właśnie Bóg.
Po co przytaczasz mistrza abyś pisał o ewolucji?(nie na temat)
Skoro konkluzja mistrza jasno wyklucza koncept boga dla osiągnięcia twojego szczęścia.

Prawda jest taka ,że ty owszem nie możesz wyciągać wniosków pochopnie,ani a posteriori-jak widać- ale mistrz może wyciągać konkluzję , ponieważ nie zostało to zaprzeczone, przeciwnie.

Jeżeli chcesz się jednak bronić, masz takie prawo, to zamist pisać adepcie o ewolucji zajmij się apologią swego boga, mówiąc krótko, dlaczego jest ci potrzebny do szczęścia.
Pamiętaj też że będzie to pewną niekonsekwencją. Gdyż jak mistrz wcześniej zauważył;
gdyby bóg poprosił ciebie abyś był do końca życia szczęśliwy to nie zaakceptowałeś go ( nie mnie).

Pamiętaj, mistrza to nie interesuje, ale ciebie powinno. Chodzi o ciebie adepcie.
Bóg jak sam twierdzisz , "nie broni ci szczęścia"nazywasz go depozytariuszem.
Czy słusznie zatem należy abyś adepcie tak się od niego odżegnywał, dystansował?
Przemyśl, to co mistrz napisał, nie pisz bzdur o ewolucji. To nie było na temat.

Po co przytaczasz mistrza abyś pisał o ewolucji?
Chłopie, wyluzuj.
Nie wiem jakie kompleksy kazały Ci pisać te pierdoły o mistrzu i adepcie.
Zamiast pouczać z pozycji nabzdyczonego indora, spróbuj wczytać się treść, a może będziesz w stanie coś napisać merytorycznie. Jeśli nie, to poszukaj sobie jakiegoś forum dla gimnazjalistów, gdzie takie odzywki są na miejscu.

Choćbyś nie wiem jak nobliwie nazwał siebie, a lekceważąco innych dyskutantów, to nie zmieni kwestii podstawowej - albo rozumiesz o czym piszą i masz argumenty, albo piszesz "w cały świat", co ślina na język przyniesie.
Możesz sobie pozaśmiecać trochę forum brakiem zrozumienia treści i nadętym krytykanctwem, czym być może nawet uda Ci się zniechęcić piszących merytorycznie. Spróbuj. Niektórzy muszą się przekonać, że tego rodzaju dążenie do "zwycięstwa w dyskusji", takie pompowanie swojego ego, na dłuższą metę nic nie daje.
Spróbuj. Wyżyj się. Będziesz wielki....

Merytorycznie (czyli do oczekiwanej, choć niedoczekanej, treści filozoficznej) się nie odnoszę, bo nie ma do czego.

PS.
Myślę, że moderacja tego forum nie pozwoli jednak na "polemiki", jakie "mistrzowsko" próbujesz tu wprowadzić.

Zamiast pouczać z pozycji nabzdyczonego indora, spróbuj wczytać się treść, a może będziesz w stanie coś napisać merytorycznie. Jeśli nie, to poszukaj sobie jakiegoś forum dla gimnazjalistów, gdzie takie odzywki są na miejscu.
Choćbyś nie wiem jak nobliwie nazwał siebie, a lekceważąco innych dyskutantów, to nie zmieni kwestii podstawowej - albo rozumiesz o czym piszą i masz argumenty, albo piszesz "w cały świat", co ślina na język przyniesie.


Sentymentalizm....a mistrz jest niewzruszony....
Ok, powiem tobie dlaczego nie osiągasz teraz szczęścia.
W twoim przypadku dyskwalifikują ciebie ciągotki racjonalizowania i merytoryczne definicje. Zarówno możesz się nimi zasłaniać, lub mogą cie rzeczywiście zniewalać. (Obydwoje wiemy że jesteś zniewolony)
Ale każdy adept który wyżej ceni logikę i argument nie osiąga szczęścia.
Może co najwyżej zrozumieć intelektualnie dlaczego mistrzowie są "szczęśliwi". Oczywiście taka ich intelektualna wiedza ,warto jest tyle co kocie gówienko. Zobacz koguciku;

"bez cenzury, regulamin promuje racjonalną i rzeczową dyskusję i ułatwia ucinanie demagogii"
Ale czy ta supermacja percepcji jest dla ciebie użyteczna , lepsza?
(Na niebiosa nie musisz odpowiadać na to pytanie, my wiemy obydwoje)
-Mistrz nie ma kompleksów, ty tez nie powinieneś ich mieć. Oczywiście możesz je sobie sam stworzyć, ale mistrz ciebie do tego nie zmusza.

PS.
Myślę, że moderacja tego forum nie pozwoli jednak na "polemiki", jakie "mistrzowsko" próbujesz tu wprowadzić.


Myśl, myśl adepcie. Myśl też za innych, skoro tak bardzo to lubisz.
Tyle że moderacji, administracji bardziej trzeba współczuć, potem tobie i tobie podobnym adeptom. Kto nim był ten wie że to upadla.

Zamiast pouczać z pozycji nabzdyczonego indora, spróbuj wczytać się treść, a może będziesz w stanie coś napisać merytorycznie. Jeśli nie, to poszukaj sobie jakiegoś forum dla gimnazjalistów, gdzie takie odzywki są na miejscu.
Choćbyś nie wiem jak nobliwie nazwał siebie, a lekceważąco innych dyskutantów, to nie zmieni kwestii podstawowej - albo rozumiesz o czym piszą i masz argumenty, albo piszesz "w cały świat", co ślina na język przyniesie.


Sentymentalizm....a mistrz jest niewzruszony....
"Mistrz" jest nadęty jak indor.
Sam protekcjonalny styl odpowiedzi nikogo jeszcze nie uczynił mądrym. Co najwyżej mało kulturalnym, nietaktownym.
Ale to trochę za mało, aby móc na równi prowadzić dyskusję z osobami, które będą jasno formułować myśli.
Prawdziwy mistrz (z ducha, a nie z pustej chęci wywyższania się nazwą) nie musiałby się wynosić, ani nikogo traktować protekcjonalnie. Po prostu umiałby tak formułować sądy, że wszyscy by poznali KLASĘ.
Wywyższanie się, arbitralne przyznawanie sobie jakichś tytułów, nobliwych określeń pokazuje jedynie klasę...
szkoły podstawowej (góra gimnazjum).

Sam protekcjonalny styl odpowiedzi nikogo jeszcze nie uczynił mądrym. Co najwyżej mało kulturalnym, nietaktownym.
Ale to trochę za mało, aby móc na równi prowadzić dyskusję z osobami, które będą jasno formułować myśli.
Prawdziwy mistrz (z ducha, a nie z pustej chęci wywyższania się nazwą) nie musiałby się wynosić, ani nikogo traktować protekcjonalnie. Po prostu umiałby tak formułować sądy, że wszyscy by poznali KLASĘ.
Wywyższanie się, arbitralne przyznawanie sobie jakichś tytułów, nobliwych określeń pokazuje jedynie klasę...
szkoły podstawowej (góra gimnazjum).


To dziwne, niczego takiego teraz nie czuję?
A może tylko obie się wydaje że mistrz ma protekcjonalny i arbitralny ton?
A może zamiast wyciągać racjonalne wnioski zbędne
warto by zauważyć że samemu oceniasz mistrza-co jest bez znaczenia.
Co pewnie już samemu zauważyłeś.

Teraz chodzi o to w jaki sposób rozróżnić mistrza np;

czy adullam udaje mistrza?
czy adullam nie udaje mistrza?
czy adullam udaje i jednocześnie nie udaje mistrza?
czy adullam zarówno udaje jak i nie udaje mistrza?

No chyba już sam widzisz że na twej racjonalnej i konstytutywnej percepcji , twoje środki zostały wykorzystane, konkluzje gasną, sa bezużyteczne.

Teraz chodzi o to w jaki sposób rozróżnić mistrza np;

czy adullam udaje mistrza?
czy adullam nie udaje mistrza?
czy adullam udaje i jednocześnie nie udaje mistrza?
czy adullam zarówno udaje jak i nie udaje mistrza?

No chyba już sam widzisz że na twej racjonalnej i konstytutywnej percepcji , twoje środki zostały wykorzystane, konkluzje gasną, sa bezużyteczne.

Postawienie takich pytań odwodzi od istoty sprawy, jest totalnie jałowe.
Aby w sposób sensowny na nie odpowiadać należałoby wcześniej uzgodnić pewne wspólne reguły językowe, mechanizmy oceniania rzeczywistości. Musielibyśmy zgodzić się na domyślne znaczenie słowa mistrz, przedyskutować wiarygodność, myśli, zamierzenia adullama, uzgodnić relacje w tym rozumowaniu. To zadanie jest trudne i chyba nie widać tutaj dla niego atmosfery intelektualnej.
Bo tymczasem kreacja "mistrz - adept" od samego początku wcale nie była obliczona na precyzję rozumowania.
Jej celem było wygodne ustawienie sobie innych dyskutantów (przez "mistrza"), tak aby ich wypowiedzi wyglądały na mniej wiarygodne, czy wartościowe. Świadczy o tym samozwańczy sposób wprowadzenia owej relacji, a także maniera użytkownika adullama, który szafuje pejoratywnymi określeniami względem tekstów innych piszących, nie odnosząc się rzetelnie do treści. Wyłania się z tego jeden cel adullama - pragnienie, aby już na starcie jego zdanie było wyżej wartościowane.

Tymczasem:
Poprawną sytuacją w dyskusji jest punkt startowy, w którym współdyskutanci nie sugerują żadnych innych atrybutów niż ZAWARTOŚĆ MERYTORYCZNA DYSKUSJI.

Próba przypisania sobie jakiejś większej kompetencji (np. uznajmy, że ja jestem mistrzem, a ty co najwyżej adeptem) świadczy o potrzebie podparcia się przez owego aspirującego do tej kompetencji jakimiś dodatkowymi punktami for. To tak jakby dwóch bokserów wystąpiło na ring, ale jeden z nich oświadczył: zaraz, tak na równi to nie będę się z nim bił -zawiążcie mu jedną rękę na plecach, dopiero wtedy będzie odpowiednia walka.
Tak więc postawa przypisania sobie jakiegoś wygodnego, miłego arbitralnego atrybutu, jest w istocie postawą ucieczki, przyznania się do mniejszych szans w ustaleniu słuszności w intelektualnym dyskursie.

Problem jest jednak szerszy, bardziej ogólny, niż tylko związany z połechtaniem czyjegoś ego. To kwestia fundamentów myślenia.
Postawa równości, postawa NIECH ARGUMENTY DECYDUJĄ jest niezwykle ważnym aspektem dochodzenia umysłu do prawdy. Tylko równość źródeł, argumentów, przesłanek na starcie daje szansę na poprawne ułożenie sobie hierarchii rzeczy. Na starcie sytuacja jest neutralna - możliwe aspekty do rozumowania dopiero czekają na nadanie im atrybutów. Mamy jakby poziom zerowy. Co prawda po jakimś czasie, myśląca osoba zacznie różnicować owe źródła, przesłanki, zaczyna nadawać nowe cechy znanym sobie obiektom intelektualnym. To naturalny proces uczenia się, myślenia. Jednak tworząc ową hierarchię, osoba ta MOŻE TESTOWAĆ REGUŁY MYŚLENIA. Bo wie od czego startowała! Czyli jeśli gdzieś popełni błąd (co nieraz wychodzi na dalszych etapach), wtedy wszystkie nitki do składników rozumowania są w rękach myślącej osoby. Ona wie, co sobie założyła, w co uwierzyła (teraz może sądzić, ze jednak bezpodstawnie). Zaburzenie hierarchii myślenia już na starcie powoduje, że nie sposób jest budować poprawnego systemu korekcji myśli. Bo jakiś element uzyskał tu znaczenie na niejasnej zasadzie, bo nie da się ustalić jak efekt końcowy wypływa z pośrednich przesłanek.

Ten mechanizm jest bardzo dobrze uznany w metodologii badań naukowych - z założenia maja tu decydować czynniki obiektywizowalne, a nie autorytet osób (w praktyce bywają odstępstwa od tej reguły, ale jeśliby ktoś tego dowiódł, to mógłby przedstawić jako istotny argument niepoprawności rozumowania).
Problem z ARBITRALNYM (!) ustawieniem na starcie jakiejś szczególnej kompetencji, jest zatem czymś więcej niż tylko kwestią kultury, taktu, zasad współżycia, równości ludzi. To problem Z SAMĄ NATURĄ POPRAWNOŚCI ROZUMOWANIA.

Faktem jest, że opisany przeze mnie mechanizm nie zawsze obowiązuje. On sprawdza się, jeśli myśląca jednostka stanie na odpowiednio wysokim poziomie rozwoju wewnętrznego, intelektualnego. Jakaś część ludzi ma na tyle problem z ogarnięciem całej procedury śledzenia od przesłanek do efektu, że pewna forma autorytetu bywa im pomocna. Ale... musi to być autorytet odpowiedzialny, czyli taki, który dobrze poznał osobę, której chce pomóc, który nie stara się zyskać niczego na owym oddziaływaniu na innych, taki, który będzie chciał usunąć się z podjętej roli, tak szybko, jak tylko jest to możliwe. Bo docelową jest sytuacja, w której to człowiek decyduje w oparciu o własne przesłanki.

Podsumowując: wprowadzając do rozumowania jakiś aspekt możemy robić to w sposób wspomagający rozumowanie, komunikację z innymi ludźmi, bądź w sposób destrukcyjny. Jednym ze sposobów destrukcji jest nadanie jakimś aspektom rozumowania arbitralnych, nieuchwytnych znaczeniowo wartości - np. przypisanie swoim słowom jakiejś szczególnej wagi, nie wypływającej z samej mocy owych słów. Tak odbieram ową kreację "mistrz - adept".

Postawienie takich pytań odwodzi od istoty sprawy, jest totalnie jałowe.
Aby w sposób sensowny na nie odpowiadać należałoby wcześniej uzgodnić pewne wspólne reguły językowe, mechanizmy oceniania rzeczywistości.
Podsumowując: wprowadzając do rozumowania jakiś aspekt możemy robić to w sposób wspomagający rozumowanie, komunikację z innymi ludźmi, bądź w sposób destrukcyjny. Jednym ze sposobów destrukcji jest nadanie jakimś aspektom rozumowania arbitralnych, nieuchwytnych znaczeniowo wartości - np. przypisanie swoim słowom jakiejś szczególnej wagi, nie wypływającej z samej mocy owych słów. Tak odbieram ową kreację "mistrz - adept".


Nie, nie, pytanie nie są jałowe dla nas. One są teraz jałowe w twojej percepcji -adepcie.
Czym prawo jest dla państwa, dogmat dla religii, tym mistrz jest dla ciebie -adepcie. Walka i kwestionowanie którekolwiek z tych pozycji jest bezcelowe i to jest twoja jałowość, próba usiłowania ,obalenie jest twoją niemocą. Mistrz widzi że jesteś jeszcze bardzo daleko od oświecenia, racjo- tumanie.
Michale, kopnij tego pajaca i daj sobie spokój.
Mistrz rozumie że musicie się wspierać....
Tylko bez agitek -adepcie.

Michale, kopnij tego pajaca i daj sobie spokój.
Zapowiadałem. Parę razy się złamałem, bo jeśli widzę przynajmniej względnie rozsądną dawkę myśli w czyichś postach, to czasem mnie skusi, żeby odpowiedzieć. A ze dwa czy trzy razy Adullam postawił jakiś nowy problem, który warto było skomentować.
Ogólnie jednak z ludźmi o poczuciu taktu Mr Adullama, moje zasady nie pozwalają mi prowadzić dyskusji. Trochę na podobnej zasadzie jak pewne sfery nie kontaktowały się z "pospólstwem". Tutaj oczywiście nie mam nic do urodzenia, czy innych nabytych z urodzenia przymiotów Adullama. NIe znam ich i nawet mnie nie obchodzą. Ale jedno widać i to widać wyraźnie - poziom taktu w dyskusji, traktowanie partnerów w rozmowie. Ten element stawia tegoż osobnika w gronie zbliżonym do intelektualnych kiboli.

Tak więc domyślną opcją jest faktycznie ignorowanie jego wypowiedzi. Tak z zasady poprawności komunikacji.

Ale mam jeszcze uwagę do owej kreacji "mistrz - adept".
Addullam próbował ją narzucić, sugerując - nieudolnie po swojemu - jakieś tam zależności i atrybuty myślenia - tak swojego, jak i innych osób. W naiwności swojej uznał, że to prosto wyjdzie - za każdym razem, będzie siebie wywyższał, a współdyskutantów poniżał, więc zawsze będzie "górą".

Czy "prawdziwy mistrz" by tak postąpił?...
Z tego co ja wiem o instytucji prawdziwego mistrza, to osoba taka nigdy nie zniża się do żebraniny o uznanie, nie potrzebuje się wywyższać, ani nikogo poniżać. Nie potrzebuje, bo jest ponad uznanie innych. Adullam zatem nie zasługuje na miano mistrza.
Czy Adullam zasługuje na miano adepta?
Zastanówmy się: kim jest tradycyjnie adept?
Adept zwykle był uznawany za wyższą formę ucznia, był w jakiś sposób wtajemniczony. Jednocześnie miał on świadomość swojej niedoskonałości, wiedział, ze powinien jeszcze wzrastać na duchowej, bądź intelektualnej ścieżce. Adepci często byli realnie na poziomie mistrzów (albo nawet wyżej), ale skromnie przyjmowali rolę osoby aspirującej dopiero do owej wyższej roli.
W moim przekonaniu Adullam nie zasłużył również na miano adepta. Do tego musiałby mieć skromność (choć ona też charakteryzuje mistrzów), świadomość potrzeby doskonalenia się. Adullam nie widzi potrzeby doskonalenia się - on naucza, opierd...la innych, ocenia szybko i pochopnie. Tak więc nazwanie postaci Adullam mianem adepta byłoby zbyt nobilitujące.
Czy może zatem Adullam jest zwykłym uczniem?
Też nie. Przecież niczego uczyć się nie zamierza. On pragnie nauczać innych.

To kim jest?...
Dla mnie kreacja osobnika Adullam najbardziej odpowiada mianu "walczący o bezwarunkowe uznanie". To taka świeżo przebudzona świadomość, która już wie, że jest czymś więcej niż tylko zwitkiem emocji, czymś więcej niż zbiorem komórek. Wie - słusznie (!) - że należy mu się uznanie wartości. Ale "walczący o bezwarunkowe uznanie" jeszcze nie wybudował sobie świata wartości przynajmniej względnie obiektywnych. One chce tego uznania...
...bo chce! On żąda i nie pytajcie o uzasadnienie - tu chcenie i wola są argumentem, a nie odwołanie do czegoś obiektywnego. Dlatego Adullam próbuje wymusić uznanie schematu, który będzie łechtał jego ego.
Długa droga doskonalenia czeka osoby na poziomie "walczący o bezwarunkowe uznanie". Długa droga...
A gdyby był wybór: być szczęśliwym czy mieć rację?

A gdyby był wybór: być szczęśliwym czy mieć rację?
Mógłbyś sprecyzować jak rozumiesz to pytanie?
- czy "mieć rację" oznacza "przyznano mi rację"
- czy może "wiem na 100%, że znam prawdę w tym zakresie"
A może jeszcze jakoś inaczej?...
W zwykłym sensie, to znaczy np. uważam że moje poglądy są prawdziwe

W zwykłym sensie, to znaczy np. uważam że moje poglądy są prawdziwe
Czy zatem za upewnienie się, że Twoje poglądy są prawdziwe gotów byłbyś zrezygnować z całego/jakiejś części szczęścia?

Z drugiej strony, można też powiedzieć, że zdobywanie wiedzy jest sposobem na zyskiwanie szczęścia. Przynajmniej części osób intelekt daje pozytywne odczucia, satysfakcję, może też właśnie szczęście.
Chodzi mi o coś takiego: mamy wybór Niebo: stan bycia szczęśliwym ale wymaga pokory, piekło: nie będę szczęśliwy ale to ja mam rację

Chodzi mi o coś takiego: mamy wybór Niebo: stan bycia szczęśliwym ale wymaga pokory, piekło: nie będę szczęśliwy ale to ja mam rację

W moim przekonaniu jest to inaczej:
Niebo - wymagam od siebie pokory, ale mam w tym rację, i widzę to jako drogę do szczęścia, bo zarówno pokora, jak i głębsza wiedza są zgodne z moim prawdziwym głębokim JA.

Piekło - żądam dla siebie doraźnych (!) potwierdzeń dla swoich racji, i udaje mi się doraźnie osiągać satysfakcję, ale nie stać mnie na uczciwą walkę o głębszą prawdę i głębsze wniknięcie w to czym jestem naprawdę.

A gdyby był wybór: być szczęśliwym czy mieć rację?
W zwykłym sensie, to znaczy np. uważam że moje poglądy są prawdziwe
Chodzi mi o coś takiego: mamy wybór Niebo: stan bycia szczęśliwym ale wymaga pokory, piekło: nie będę szczęśliwy ale to ja mam rację

Jeśli dobrze rozumiem to, co piszesz, to dokonujesz pewnego niejawnego i błędnego założenia, uważasz, że „być szczęśliwym” to coś innego, odwrotnego i niesprowadzalnego do „mieć rację”. Zatem „mieć rację” to coś w kierunku „być szatanem”, „być szczęśliwym” to być „pokorną niebiańską owieczką”. a wcale nie.

Zastanów się, na czym opiera się Szczęście, co musi być wcześniej aby mogło na tym zaistnieć Szczęście? Czy stan Szczęścia (w tym zadowolenia) wywołują w tobie takie doświadczenia jak osiągnąć pełne i spójne zrozumienie jakiegoś ważkiego dla ciebie zagadnienia? Czy stan Szczęścia to np. zbudować dom nieco drożej, ale bardzo solidnie pozbawiając się tym samym obawy o to, że ten dom rozsypie się, np. budując taniej okazałoby się, że pękł fundament po 5 latach albo sypie się dach. Drugie Szczęścia nie daje, pierwsze tak, bo pozbawia trosk i obaw stwarzając stan uspokojony i zaspokojony, to Szczęście lub etap znajdujący się na drodze do Szczęścia. Albo nie jest Szczęśliwy ten, kto np. nie rozumie jakiegoś ważnego dla siebie zagadnienia, bo trapi się nim i związanymi z nim podzagadnieniami, nie potrafi sobie bez tej wiedzy lepiej poradzić w życiu.

Zatem osiągając np. zrozumienie lub ogólniej stan zaspokojenia i uspokojenia osiągamy Szczęście bądź stan zbliżający się do Szczęścia, jesteśmy na dobrej drodze do Szczęścia. Jednocześnie zauważ, że osiągając zrozumienie dające Szczęście dochodzisz do stworzenia pewnego poglądu na coś, czego owe zagadnienie dotyczy. Twoje zrozumienie jest prawdziwe, dlatego bo odznacza się funkcjonalnością, po prostu działa, tak jak działa wlewanie herbaty z kubka do gardła, a nie np. do ucha. Pierwszy daje zaspokojenie i uspokojenie, prowadzi lub daje Szczęście drugi odwrotnie, nie daje. Zatem uzyskując pogląd funkcjonujący, rację jednocześnie masz i Szczęście. Dlatego napisałem, że nie rozumiesz stawianego pytania, ponieważ racja i Szczęście to „rzeczy” idące razem za rękę. Szczęście, bowiem to stan realny, Szczęście jest sobą, osiąga pełnię tylko wtedy kiedy powstaje na podstawie realnego doświadczenia, kiedy potrafimy uczynić coś w świecie, czyniąc to mamy poczucie Szczęścia, spełnienia, samorealizacji. Dlatego Szczęście i racja idą razem.

To, co jeszcze odczytuję u ciebie, to założenie, że może istnieć też taki stan, w którym ktoś stwierdza, że ma rację niezależnie od doświadczenia i niezależnie od racji innych ludzi, czyli de facto dąży do narzucania doświadczeniu i ludziom tego, co (obiektywnie) słuszne nie jest i czyni to siłą, aby mieć rację. W tym sensie zgodzę się z tobą, że taka forma „racji” nie jest spójna ze Szczęściem i nie jest to Szczęście, bo zauważ, że Szczęście zakłada obecność i uczestnictwo w (twoim) Szczęściu także innych ludzi. Będąc zadowolonym/szczęśliwym chyba przyznasz rację, że poprawić ten dobry już stan może tylko sytuacja kiedy jacyś ludzie spotykając się z twoim szczęśliwym stanem uznają go za szczęśliwy i razem z tobą (twoje) Szczęście będą „wyznawać”, cieszyć się z tobą. Ale wtedy wkracza tutaj obiektywizm, to znaczy stan budzący Szczęście, aby być naprawdę Szczęściem musi je wywoływać także u innych ludzi.

Zatem pytanie dotyczy tego czy „racja” jest sobą naprawdę czy tylko jednostce owej wydaje się że ma rację. W pierwszym przypadku racja taka jest podstawą do Szczęścia, bo dzięki racji, właściwemu zrozumieniu zjawisk tworzy się lepsze sytuacje życiowe. Jeśli zaś racja jest tylko w widzi mi się jednostki to Szczęścia nie ma, ponieważ owa racja, posiadane zrozumienie świata nie sprawdza się doświadczeniu wywołując konflikt (np. z ludźmi). Nie uważam też, aby Szczęście wymagało pokory, aby pokora w ogóle kiedykolwiek była wymagana. Wymagana jest natomiast „otwartość poznawcza”, aby poznawać to co jest Prawdą, aby uzyskiwać prawdziwą rację, stającą się podstawą dla Szczęścia. Otwartość poznawcza to stan umysłu, który również występuje w stanie pokory.

czy człowiek najbardziej ze wszystkiego pragnie szczęścia

mnie się wydaję, że jak x przedstawi swoje pojęcie szczęścia alfa, y-kowi tak, że igrekowi będzie się pojęcie szczęścia alfa wydawało obrzydliwe to odpowiedź na pytanie, czy człowiek najbardziej ze wszystkiego pragnie szczęścia w brzmieniu alfa? dla igreka będzie siłą konieczności brzmiała - nie.
natomiast
jak x przedstawi swoje pojęcie szczęścia alfa, y-kowi tak, że igrekowi będzie się pojęcie alfa wydawało doskonale piękne to odpowiedź na pytanie, czy człowiek najbardziej ze wszystkiego pragnie szczęścia w brzmieniu alfa?dla igreka będzie siłą konieczności brzmiała - tak.
dalej ;)
jak x nie przedstawi swojego pojęcia szczęścia alfa, y-kowi i zada pytanie czy człowiek najbardziej ze wszystkiego pragnie szczęścia ? a igrek podstawi w miesce szczęścia pojęcie szcześcia własne, to odpowiedż będzie siłą konieczności brzmiała tak.
itd.

kwestia odpowiedzi jest więc względna. bo rozbija się o kwestię o czyjim pojeciu szczęścia mówimy i jak ono nam sie przedstawia.przynajmniej tak mi się wydaję.
Pewnie już ktos to powiedział w wątku i powtarzam. ale co warto raz warto i drugi.
Mieć rację, nie oznacza tu racji obiektywnej ale to aby "wysżło na moje". Na przykład szatan może uważać się za większego od Boga i wybierze piekło aby utwierdzić się w swoich przekonaniach "przez złego Boga cierpię"

Mieć rację, nie oznacza tu racji obiektywnej ale to aby "wysżło na moje". Na przykład szatan może uważać się za większego od Boga i wybierze piekło aby utwierdzić się w swoich przekonaniach "przez złego Boga cierpię"
Dobry Bóg odpowiada wtedy szatanowi: dostałeś możliwość wyboru, więc cierpisz na własne życzenie, tak jak chciałeś. Być może, w jakiś szczególny, sobie tylko znany sposób, pragniesz tego cierpienia. I to w twoich rękach jest do niego klucz. Nie cierpisz przez "złego" Boga, ale przez "swoją wizję złego" Boga, bo prawdziwego Boga poznać nie chciałeś. Gdybyś Go poznał, to byś się przemienił i nie cierpiał teraz.

Nie uważam też, aby Szczęście wymagało pokory, aby pokora w ogóle kiedykolwiek była wymagana. Wymagana jest natomiast „otwartość poznawcza”, aby poznawać to co jest Prawdą, aby uzyskiwać prawdziwą rację, stającą się podstawą dla Szczęścia. Otwartość poznawcza to stan umysłu, który również występuje w stanie pokory.
Trzeba by chyba jakoś określić, co miałoby znaczyć to słowo "pokora". Ja widzę je jako formę pewnego nacisku na własne uczucia. Nacisk ten wynika z doświadczenia życiowego, trochę też może z perswazji otoczenia, ale może też (ten aspekt u mnie jest najsilniejszy) z samej refleksji nad naturą poznania.
Cóż to za nacisk?...
Dla mnie pokorą jest po prostu ciągłe powtarzanie - przypominanie samemu sobie takich mniej więcej ustaleń:
- zwykle pierwsze wrażenie okazuje się mylne.
- dość często się myliłem, gdy starałem się sądzić bez głębszego wniknięcia w sprawę, albo gdy rozstrzygnięcie było po linii moich uczuć.
- mam w sobie naturalny, wrodzony (wynikający z ewolucji) paradygmat traktowania własnych myśli jako "lepsze", bardziej wartościowe, ale działanie tego paradygmatu jest w istocie niezależne od obiektywnych, sprawdzalnych mechanizmów. Ta tendencja, z dużym prawdopodobieństwem będzie mnie skłaniała do skrzywiania odbioru rzeczywistości w tych przypadkach, gdy jakiś pogląd uznam za swój, a inny pogląd zakwalifikuję jako cudzy.
- obserwuję wokół siebie ludzi, którzy wyraźnie oszukują samych siebie w sytuacjach, w których mają rozważać poglądy własne i cudze - te własne jakoś tak mimowolnie wyglądają im gorzej. Ponieważ chyba jestem podobny do reszty ludzkości, więc i mi grozi takie podejście, i warto o tym pamiętać.
- niejeden raz zagalopowałem się dyskusji, a potem tego żałowałem
- mam dostęp bezpośredni jedynie do własnych doznań, wnioskowanie o cudzych doznaniach jest zawsze obarczone błędem - nieokreslonością założenia podobieństwa między mną, a innymi osobami. Prawdę mówiąc, nie wiem jest jest stopień tego podobieństwa i najczęściej jest to niesprawdzalne, albo bardzo trudne do sprawdzenia. Zatem rozsądnie jest powstrzymanie się od osądzania innych.
- niejeden raz sam byłem osądzony przez kogoś pochopnie, niesprawiedliwie, wręcz głupio. Wiem przy tym, że fakty były inne, niż to osądzający to (ułatwiając sobie rozumowanie) założył. Jednak ta osądzająca była przy tym przekonana, że jest absolutnie uczciwa, że niemożliwe jest, aby ona nie miała racji. Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że ja też będę podlegał podobnej presji ułatwiania sobie sądzenia w podobnych sytuacjach. Aby zachować uczciwość myślenia, powinienem wystrzegać się podobnego zachowania z mojej strony.
- w wielu przypadkach mój osobisty rozwój skłonił mnie do uznania poprzednio wyznawanych poglądów za ułomne, niepełne, czasem zupełnie fałszywe. Jest mocno prawdopodobne, że nie wyczerpałem jeszcze swojej puli błędnych wnioskowań.
...

Stąd wynika pewien program poznawczy:
- unikać szybkich sądów.
- wstrzymać się potępianiem kogokolwiek
- jeśli już osądzać, to raczej czyny i słowa, a nie ludzi, którzy są ich źródłem
- być gotowym na możliwość zmiany zdania
- nie odrzucać przesłanek, które godzą w mój (świato)pogląd - wręcz przeciwnie: im bardziej godzą, tym bardziej warte są zainteresowania i rozważenia
- nie słuchać pochlebców
- nie być pochlebcą dla samego siebie
- cenić sobie rzeczową (!) krytykę ofiarowywaną mi przez inne osoby
itp...

Warto przy tym zauważyć, że ów program i sam postulat pokory NIE oznacza m.in., że:
- miałbym wierzyć innym osobom bardziej niż sobie. Co to, to nie. Inne osoby też podlegają ww. zastrzeżeniom, a moje poglądy mają tę przewagę, że przynajmniej lepiej znam okoliczności w jakich powstają, czyli mogę bardziej kontrolować je pod kątem mechanizmów weryfikacji błędów
- miałbym zmieniać swoje poglądy, bo przecież są one niepewne. Niepewność nie oznacza fałszywości, a jedynie nakłada obowiązek weryfikacji swoich poglądów, gdy pojawią się do tego nowe przesłanki.
- miałbym ogólnie ulegać cudzym sugestiom wbrew sobie. Dalej obowiązuje prymat mojego myślenia nad cudzym. Wynika on z tego, ze swoje myślenie w sposób oczywisty mogę lepiej kontrolować i tylko nim dysponuję bezpośrednio. Jeśli coś miałbym od kogoś przyjąć, to nie na zasadzie jego chcenia, a wyłącznie w OPARCIU O ARGUMENTY, które dodatkową będą zgodne z MOJĄ wizją rzeczywistości. Tylko tak mogę w ogóle obronić spójność myśli.

I parę innych...