ďťż

Ojciec Święty

Baza znalezionych fraz

polsk riksdag

Tak się zastanawiam i zrozumieć nie mogę - dlaczego (jakim prawem) tytułuje się papieży w taki sposób? Więcej - czemu tytułuje się duchownych ojcami (duchownymi)? Czyż nie powiedział Jezus: „nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie.”?
Nie powinno się też - według słów tych - ojcem nazywać tego, który nam geny swe przekazał. Nie przekonuje mnie tłumaczenie, że każdy z tych "ojców" ma inne znaczenie i o to w tym chodzi. Gdyby chodziło o znaczenie samo, Jezus powiedziałby, jak sądzę, nikogo nie uważajcie za Ojca (prędzej tak). Co więcej, gdyby tytuł Ojciec Święty miał być przypisany papieżom, Jezus kazałby tak tytułować św. Piotra, czego jednak nie zrobił. Żadnego z apostołów - członków pierwszego Kościoła - Jezus nie mianował ojcem! Jakim więc prawem my, samowolnie tytuł takowy przypisaliśmy ludziom, mimo iż Jezus wyraźnie tego zabronił? Czy to nie jest bluźnierstwem?


No i jeszcze ten "święty". Przecież nie nam oceniać, kto świętym jest, a kto nie. Dlatego nie rozumiem też beatyfikacji. Kto dał nam prawo osądzania czyjejś świętości?
Zwykla ludzka pycha.

Tak się zastanawiam i zrozumieć nie mogę - dlaczego (jakim prawem) tytułuje się papieży w taki sposób? Więcej - czemu tytułuje się duchownych ojcami (duchownymi)? Czyż nie powiedział Jezus: „nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie.”?
Dla mnie faktycznie jest to swego rodzaju zadra na religii katolickiej. Bo skoro tak Jezus powiedział, a nie widać naprawdę istotnych, dramatycznych powodów, aby - np. czasowo - od tej reguły odstąpić, to wypadałoby posługiwać się inną nazwą. To w końcu nic nie kosztuje, a świadczy o szacunku dla słów Jezusa. Ja - gdybym miał taką władzę - to odstąpiłbym od terminu "ojciec" w stosunku do wszystkich dzisiejszych sformułowań w zakonie, czy w odniesieniu do osób duchownych (poza stricte rodzicielskimi).

Z drugiej strony warto też zwrócić uwagę na kontekst, w jakim Jezus mówi o użyciu tego słowa - wyraźnie jest tam myśl, aby nie "dodawać" sobie w żaden sposób dodatkowego autorytetu "nie nazywajcie nikogo ojcem, mistrzem, nauczycielem". I chyba nie chodziło tu o "banowanie" słowa nauczyciel w typowych rozmowach - np. na wywiadówce w szkole. Chodzi konkretnie o dodawanie sobie powagi, autorytetu, ważności. Jezus mówi uż obok "mowa wasza powinna być tak - tak, nie - nie". Czyli chodzi o po prostu komunikowanie treści, a nie ubieranie tej treści w autorytarne pozłotka.


No właśnie, a tytuł ojciec święty jest już nadaniem autorytetu niezaprzeczalnie (choć na pewno znajdą się głosy, które temu zaprzeczą).
A jak do tytułu dodać tron i pozostałe "insygnia władzy" papieskiej, to zaczyna to przypominać jawne sprzeniewierzenie się słowom Jezusa. Dlaczego jest to akceptowane w Kościele?

A jak do tytułu dodać tron i pozostałe "insygnia władzy" papieskiej, to zaczyna to przypominać jawne sprzeniewierzenie się słowom Jezusa. Dlaczego jest to akceptowane w Kościele?
Najwyraźniej Kościół wciąż jest silnie zanurzony w owej "ludzkiej" (w odróżnieniu od boskiej) warstwie życia.
Czy jest to decydujący zarzut?
- Tu już nie byłbym taki kategoryczny. Mając nawet najlepszy produkt, bez odpowiedniej reklamy, trudno coś sprzedać. A reklama - zwykle sama z siebie - wywoła zarzut robienia czegoś pod publiczkę, lukrowania, picowania. Autorytarne elementy urzędu papieża są dobre dla ludzi, którzy myślą kategoriami "tego świata" - czyli często w ogóle nie chcieliby słuchać osoby, która nie jest otoczona autorytarnymi "błyskotkami". Można by zatem wytłumaczyć te cały autorytarny blichtr chęcią sięgnięcia do tej warstwy ludzi, którzy najbardziej potrzebują wyciągania ich z prymitywizmu duchowego.
Problem z tym, że później trzeba się jakoś z tego wyplątać - tzn. ludziom, którzy już "nadążają", przywrócić obraz urzędu zgodny z tym, co napisano w Ewangeliach, czyli podobny Jezusowi obracającemu się wśród zwykłych ludzi, ubogich, opuszczonych, Jezusowi nie pragnącemu zaszczytów, a dźwigającemu krzyż. To się za bardzo nie udaje...
Ludzkość potrzebuje autorytetów, zgadza się. 2000 lat temu też potrzebowała, o czym świadczyć może hierarchizacja społeczeństwa świeckiego (monarchowie), jak i duchowieństwa (arcykapłani). Mimo to Jezus przyszedł do ludzi nie w koronie i z berłem w ręku, a jako prosty człowiek, syn cieśli. Nie wiem jak Tobie Michale, ale mi daje to do myślenia. Na taką "reklamę" jaką stosuje Watykan mogą być łasi ci, którzy mamonę za boga mają i oni mamonie tej, nie zaś Bogu pokłon oddają. Bóg "chrześcijański" nie jest bowiem królem bogatych, a królem ubogich (mam na myśli tych, dla których mamona nie jest autorytetem). Sprostuję (dla ew. czepialskich), że Bóg jest bogiem jednych i drugich, niezależnie od ich upodobania, jednak tylko ci ubodzy (w duchu, a więc dbający o coś więcej niźli mamona - dla ścisłości przypominam), Króla swego w Bogu widzą (o ile w Niego w ogóle wierzą).
A na dowód, że także dziś można być autorytetem i w jednej "sukni" chodząc, i nikczemnego wzrostu będąc, i wśród nędzników się obracając, miast na salonach, podaję przykład śp. matki Teresy z Kalkuty. Nie da się być, Michale, jednocześnie bogatym i ubogim, dlatego Watykanowi się to nie udaje.


    Tak się zastanawiam i zrozumieć nie mogę - dlaczego (jakim prawem) tytułuje się papieży w taki sposób? Więcej - czemu tytułuje się duchownych ojcami (duchownymi)?

    Niektórzy papierze byli synami rybaków np ; SYKSTUS IV
    Choć był biedny, był też chłopakiem urodziwym, został wpływowym kochankiem zboczeńca lorda de'la Rovere, więc wykorzystał swoje walory aby zdobyć wysokie stanowisko. Analogicznie także ładne dziewczęta dzisiaj kręcą dupą lub rozchylając pośladki aby się wybić...

    "adullam"
    Niektórzy papierze byli synami rybaków np ; SYKSTUS IV
    Choć był biedny, był też chłopakiem urodziwym, został wpływowym kochankiem zboczeńca lorda de'la Rovere, więc wykorzystał swoje walory aby zdobyć wysokie stanowisko. Analogicznie także ładne dziewczęta dzisiaj kręcą dupą lub rozchylając pośladki aby się wybić...

    To by wyjaśniało, dlaczego papieże, kardynały..... stroją się w te piękne szaty.
    Zapewne chcą się przypodobać seksownym dziewczetom aby je dupczyć.

    Co więc znaczy Jego słowo: "Nikogo na ziemi nie nazywajcie ojcem"? Ależ bo tak właśnie jest! Naprawdę nikt nie będzie prawdziwym ojcem, jeśli jego ojcostwo nie wyrasta z jedynego ojcostwa Bożego. Po prostu spodobało się Bogu -- taka jest rzeczywistość -- aby jedni dla drugich byli ojcami i matkami. Otóż jeśli spojrzeć na swoje ojcostwo i macierzyństwo religijnie, winno ono być możliwie jak najwięcej i jak najczyściej naśladowaniem i uczestnictwem w jedynym ojcostwie Bożym. "Jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie", i -- jak napisze św. Paweł -- "od Niego bierze nazwę wszelkie ojcostwo1 w niebie i na ziemi" (Ef 3,15).
    Ks.Marek
    [quote] "Nikogo na ziemi nie nazywajcie ojcem"? [/quote]
    Ojcem szczeniaka jest pies a matką suka.
    Kto spłodził dzieciaka jest jego ojcem a jeśli ojciec jest nieznany dzieciak jest przybłędą czy bękartem.

    Wielu szefów, zwraca się do swoich pracowników "mój synu", chcąc lepiej wykorzystać pracowników.A cojeśli ten niby "syn" spyta; a dupczyłeś moją matkę?

    Papież uważa się też za ojca wszystkich katolików a czy dupczył wszystkie ich matki?, czy też przez uzyskanie w ten sposób ojcowskiego szacunku, ma nadzieję większych datków od swoich rzekomo dzieci?

    To samo dotyczy fałszywych "bogów"; Jahwe, Chrystus/Kriszna a źródłosłów tego imienia z greckiego ten sam CHRISTOS.
    Wszyscy bogowie to wielkie oszustwo a więc i wszystkie religie i sekty są oszustwem w których bogowie , guru i podobne samozwańcze przybłędy mają się za ojców czy nauczycieli całej ludzości.
    X.Marku, nie rozumiem komentarza.

    Tak się zastanawiam i zrozumieć nie mogę - dlaczego (jakim prawem) tytułuje się papieży w taki sposób? Więcej - czemu tytułuje się duchownych ojcami (duchownymi)?
    Bo może.
    Haha! Bo co może? I kto?
    Spytaj, dlaczego do policjanta mówi się panie władzo.
    Dlaczego do policjanta mówi się panie władzo?
    Żeby się podlizać i żeby kara była mniejsza. Hierarchia musi być. Urząd papieski, to narzędzie władzy.
    Podlizuję się policjantowi, żeby była mniejsza kara - to rozumiem. A papieżowi?

    Czyż nie powiedział Jezus: „nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie.”? Jakim więc prawem my, samowolnie tytuł takowy przypisaliśmy ludziom, mimo iż Jezus wyraźnie tego zabronił? Czy to nie jest bluźnierstwem?
    Nie powinno się też - według słów tych - ojcem nazywać tego, który nam geny swe przekazał
    Tak się zastanawiam i zrozumieć nie mogę - dlaczego (jakim prawem) tytułuje się papieży w taki sposób? Więcej - czemu tytułuje się duchownych ojcami (duchownymi)? Czyż nie powiedział Jezus: „nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie.”?

    "Chrystusowi w tej wypowiedzi nie chodzi o to żeby nie stosować określenia „ojciec”, lecz aby nie zrównywać w ojcostwie nikogo z Bogiem"

    http://www.trinitarians.info/w-obronie-wiary/art_201_DUCHOWE-OJCOSTWO.htm


    Dla mnie faktycznie jest to swego rodzaju zadra na religii katolickiej


    Tanio "sprzedałeś skórę"
    To, co Jezus mówi, jak dla mnie, wydaje mi się, jest zrozumiałe samo w sobie.

    A znaczy to tyle, że biologiczny ojciec ma tyle do przyczyny naszego powstania i istnienia życia, nas, co nic.

    Jezus nie interesuje się rytuałami, zwyczajami, zewnętrznymi przejawami życia. Innym razem mówi, by to, co Boskie, oddać Bogu, a to, co cesarskie, cesarzowi. Jezus, moim chwilowym (lub nie) mniemaniem, raczej mówi o tym, co niejako wewnętrzne i całościowe w jednostce, nie interesują go te terytorialne przepychanki, o których wspomina się w tym temacie. Ojciec czy nie, kogo to obchodzi? Jakie to ma znaczenie dla życia jednostki? Jezus nie jest religiantem, nie zajmują go obrządki i automatyzmy nakazów i przewinień, tak typowe dla prawa Kościelnego. dla niego nie ma żadnego "grzechu" w czymś tak śmiesznym, jak wspomniany problem.

    Banjankri wcześniej odpowiedział na pytanie w wątku w ten sposób: "bo może".
    Bo może tak mówić, i tyle. Takim prawem można nazywać ojcem świętym.

    W "religii udającej żart, albo w żarcie udającym religię", w Dyskordianizmie, papieżem może być każdy i nikt, ponieważ w Dyskordianizmie każdy papież posiada prawo, a może wręcz nawet powinność, ekskomunikowania każdego innego papieża.

    Ale tutaj pani niepoprawnej chyba chodzi tylko o językową stronę zagadnienia, o samo słowo czy zwrot w języku polskim, którym jest "ojciec święty".

    Ponieważ na pytanie "jakim prawem...?" odpowiedź chyba sama się nasuwa, że...prawem takim, które Kościół sam uprawomocnił.

    Jednak w pytaniu jest zawarta, jak mniemam, pewna emocja, pewne roszczenie, jak i nieścisłość, przynajmniej dla mnie, ponieważ co to znaczy: "Jakim więc prawem my, samowolnie tytuł takowy przypisaliśmy ludziom" ?

    My, czyli kto? Kim jesteś względem nauk Jezusa?
    Ale założę się, że pisząc "my", miałaś na myśli bliżej nieokreśloną abstrakcyjną masę ludzi, którzy chodzą do Kościoła lub nie, ale jako tako mają w sobie "coś", jakieś uczucia co do owej uwarunkowanej religii, w której zdają się uczestniczyć. Jakby cię w tym pytaniu nie było, a też nie wiadomo o kogo do końca pytasz. Jakby o siebie, ale o "siebie" wyabstrahowane.

    Pytasz się (oczywiście przyjąwszy za pewnik, czy identyfikując się jako z życiową podstawą, nauki czy osobę Jezusa, który notabene nie żyje i jako tako nie wiemy, ile jego słów jest w biblii, ale ile nie) jakbyś "my" nie mieli takiego prawa, albo przekraczali jakiś nakaz. Tam, gdzie Jezus wskazuje zaledwie na "coś", co byłoby być może jaśniejsze, gdybyśmy przebywali w jego fizycznej obecności i ówczesnych uwarunkowaniach, "ty" dopatrujesz się jakiegoś kolejnego moralnego prawa, i nie tylko to, ale że też za nieprzestrzeganie takiego prawa mamy paść na klęczki i czuć się winnymi.
    Druga sprawa, że w moim "subiektywnym" wewnętrznym oglądzie i pomieszaniu, wychodzą na jaw takie myśli, że gdy ludzie mają za prawo obyczajowe nazywać tak innych - ojcami duchownymi- to tworzy to pewien dystans i być może niejako poczucie większej odległości od Boga w stosunku do takiego "ojca duchownego" albo "szczęść-boże-siostry". Bo tak w tym Kościele jest, że człowiek sam "nie da rady", potrzebuje przekaźników do Boga, więcej, potrzebuje "ojców duchownych" by w ogóle mieć "czyste sumienie", bo bez nich nie będziesz zbawiony i to oni rozdają odkupienie od grzechu i...też samo potępienie.

    Bo widzisz, to jakby taka gra, i jeśli w nią wejdziesz, jest jeden pan i jedno prawo, i tym prawem są reguły tej gry. Ale tego nie będziesz wiedzieć. To można zobaczyć dopiero później, gdy wyjdziesz z gry.
    Relacja Ojciec-syn jest oczywista, dla kogoś kto doznał owej relacji. Ojciec duchowy w osobie papieża to mierna imitacja, wykorzystywana do niecnych celów.
    Kori, użyłam zwrotu "my", w znaczeniu katolicy. Wydawało mi się to jasne, bo przecież instytucja papieska dotyczy właśnie katolików. A moje osobiste ustosunkowanie do tego nie ma chyba znaczenia?
    Pytam jakim prawem, bo nie wiem, czy tym ustanowionym przez Jezusa, czy jakimś innym (jakim?).
    Pytanie do Jana - skąd ten święty, skoro Chrystusowi chodzi o to "aby nie zrównywać w ojcostwie nikogo z Bogiem"?
    Banjankri, co oznaczają, w tym przypadku, "niecne cele"?

    Banjankri, co oznaczają, w tym przypadku, "niecne cele"?
    Władzę


    Pytanie do Jana - skąd ten święty, skoro Chrystusowi chodzi o to "aby nie zrównywać w ojcostwie nikogo z Bogiem"?


    A skąd wniosek, że nazywanie kogoś świętym jest od razu "zrównywaniem" go z Bogiem? Czy ci wszyscy tak nazwani w Biblii też są zrównywani z Bogiem?

    1 Kor 6:2
    2. Czy nie wiecie, że święci będą sędziami tego świata? A jeśli świat będzie przez was sądzony, to czyż nie jesteście godni wyrokować w tak błahych sprawach?
    (BT)

    2 Kor 13:12
    12. Pozdrówcie się nawzajem świętym pocałunkiem! Pozdrawiają was wszyscy święci.
    (BT)

    Flp 4:22
    22. Pozdrawiają was wszyscy święci, zwłaszcza ci z domu Cezara.
    (BT)

    Kol 3:12
    12. Jako więc wybrańcy Boży - święci i umiłowani - obleczcie się w serdeczne miłosierdzie, dobroć, pokorę, cichość, cierpliwość,
    (BT)

    Hbr 3:1
    1. Dlatego, bracia święci, uczestnicy powołania niebieskiego, zwróćcie uwagę na Apostoła i Arcykapłana naszego wyznania, Jezusa,
    (BT)

    Ap 18:20
    20. Wesel się nad nią, niebo, i święci, apostołowie, prorocy, bo Bóg przeciw niej rozsądził waszą sprawę.
    (BT)

    Ap 20:9
    9. Wyszli oni na powierzchnię ziemi i otoczyli obóz świętych i miasto umiłowane; a zstąpił ogień od Boga z nieba i pochłonął ich.
    (BT)

    Ap 14:12
    12. Tu się okazuje wytrwałość świętych, tych, którzy strzegą przykazań Boga i wiary Jezusa.
    (BT)

    Ap 8:4
    4. I wzniósł się dym kadzideł, jako modlitwy świętych, z ręki anioła przed Bogiem.
    (BT)
    Jeśli świętym możemy sobie nazywać kogoś, kogo za takiego uważamy, to w porządku. Tylko po co, u licha, te wszystkie beatyfikacje i kanonizacje? Teraz wychodzi na to, że papież JPII był świętym za życia, a po śmierci zdegradowano go do błogosławionego. Paranoja.

    Jeśli świętym możemy sobie nazywać kogoś, kogo za takiego uważamy, to w porządku. Tylko po co, u licha, te wszystkie beatyfikacje i kanonizacje? Teraz wychodzi na to, że papież JPII był świętym za życia, a po śmierci zdegradowano go do błogosławionego. Paranoja.

    Zauważ, że w sumie po każdej odpowiedzi przeskakujesz na jakiś inny "problem". Mam wrażenie, że katolikożercy zawsze znajdą jakiś kij, którym można by walnąć w Kościół, nawet jeśli musieliby ten kij sporządzić z różańca. Powód do obrażenia się na Kościół zawsze się znajdzie i nie zależy to już w żaden sposób od samego Kościoła

    Oczywiście mógłbym też odpowiedzieć i na te twoje wątpliwości, tak jak to zrobiłem w dwóch poprzednich przypadkach. Tylko pytanie po co, skoro i tak znajdziesz kolejny kij
    Ciekawie mnie określiłeś. A i słusznie poniekąd, choć chyba nie do końca. Zadaję kolejne pytania, nie ze złośliwości, a dlatego, że one mnie rzeczywiście nurtują. A że jestem wkurzona na Kościół, to brzmią tak jak brzmią. Możesz mnie w tym momencie olać i nie reagować na kolejne "zaczepki", zakładając, tak jak napisałeś, że to z mojej strony zwykła chęć obrażania Kościoła. Jednak nie zgodzę się z Tobą, że szukam "nowego kija". Odpowiedź, której udzieliłeś mi poprzednio nie jest dla mnie wyczerpująca, dlatego zadałam kolejne pytanie. Przy czy zwróć uwagę, że jest to nadal pytanie dotyczące tej samej kwestii, a nie szukanie kolejnej "dziury w całym". Poza tym nie drążę już "ojca", choć nie do końca rozumiem, ale trochę mi wyjaśniłeś.

    Odpowiedź, której udzieliłeś mi poprzednio nie jest dla mnie wyczerpująca, dlatego zadałam kolejne pytanie
    Przy czy zwróć uwagę, że jest to nadal pytanie dotyczące tej samej kwestii, a nie szukanie kolejnej "dziury w całym". Poza tym nie drążę już "ojca",

    Ten wywód jest sprzeczny sam w sobie i dobrze pokazuje twoje pogubienie się


    Dla mnie faktycznie jest to swego rodzaju zadra na religii katolickiej


    Tanio "sprzedałeś skórę"
    Piszę, jak uważam. Nie rozumiem tego aspektu katolicyzmu rzymskiego. Podobnie jak w przypadku dogmatu nieomylności papieża (znowu tutaj występuje zbliżony element - kwestia władzy i autorytetu), moja wolna intelektualnie część myśli nie potrafi się pogodzić z tak przedstawianymi tezami. Jestem więc tu pewnie heretykiem. Może nie jakimś totalnym, żeby zakładać sektę, czy coś podobnego, ale przyznaję uczciwie - to nie są "po mojemu" te praktyki dodawania sobie autorytetu przez hierarchię. Ja bym sam tak nie zrobił dla siebie. A gdybym - z jakichś powodów - zrobił, to czułbym się z tym źle. Czułbym, że zaprzeczyłem ważnej wskazówce płynącej z Pisma św.
    I przyznam też, że nie przekonują mnie inne cytaty z Pisma, które podałeś, a gdzie występuje termin "ojciec", "ojcowie". Tam chodzi wyraźnie o aspekt pochodzenia, a nie wzbudzania dodatkowego autorytetu. Jezus wg mnie wyraźnie objaśnia co ma na myśli - o nie dodawanie sobie tytułów różnego rodzaju.
    A tak szczerze mówiąc, to ja bym nawet dalej poszedł w interpretacji tej myśli - skasowałbym wszystkie "ekscelencje" "arcybiskupstwa" (samo słowo "biskup" mogłoby zostać).
    Co się tyczy słowa (z tego samego fragmentu) "nauczyciel", to też wg mnie myśl jest taka, że ni chodzi o zbanowanie nazwy dla zawodu belfra. Tam, gdzie wyraźnie mowa jest o funkcji, "nauczyciel" nie jest niczym złym. Ale jeśli w relacjach dwóch osób dyskutujących o jakiejś sprawie, szukających drogi uczciwej myśli, nagle jedna ze stron zaczęła sobie "dodawać" za pomocą użycia tego słowa jako tytuł, jako nobliwe wyróżnienie, to to jest nie w porządku.
    Przy czym powód jest wg mnie nie tylko religijny. Uważam, że Jezus tu nie tyle gromi za odstępstwo wspomnianego rodzaju, ale po prostu staje w obronie HARMONII KOMUNIKACJI MIĘDZY LUDŹMI, ale jeszcze inaczej PRAWDY.
    Po prostu jest tak, że rozumiemy rzeczy wtedy...
    ..gdy je rozumiemy. Tzn. gdy nasz umysł poczuwa się swoimi wyobrażeniami, więzami z tym co zakomunikowane, co do umysłu wpadło. Jeśli ktoś coś ma do zakomunikowania, to normalnym trybem jest powiedzenie co, jak i dlaczego. Nie "co, jak i dlaczego, bo ja jestem wielki mądrala", ale po prostu "co, jak i dlaczego, bo tak przedstawiam tę sprawę". Jezus mówi "mowa powinna być tak, tak, nie, nie" - czyli wg mnie dokładnie tę myśl.
    Bo co umysł odbiorcy może zrobić z przekazem, którego nie rozumie, nie akceptuję, ale któremu jakoś (niezgodnie w poczuciem odbiorcy) ma przypisać szczególnie wysoki status, bo źródło pochodzenia jest nobliwe?...
    - Umysł zacznie oszukiwać.
    I inaczej być nie może, bo przecież NIE ROZUMIE, bo przecież nie wie co zrobić z daną informacją. Czyli faktycznie wrzuca jej (w swojej strukturze) do jakiejś przyozdobionej skrzynki, która nie ma poprawnych powiązań z resztą wiedzy. Z tej przyozdobionej skrzynki niezrozumiały de facto element myśli będzie zakłócał rozumowanie. Bo będziemy starali się na siłę włączyć ten element do innych myśli, będziemy go starali się jakoś wmontować (jesteśmy przecież posłuszni) w struktury, które jako tako sensownie działają. Ale przecież ten element NIE BYŁ ZROZUMIANY. Dostał status bycia ważnym i potrzebnym, mimo że tak naprawdę umysł NIE WIE JAK (!) dany element miałby być ważny, użyteczny. Czyli robi coś po pozorach, bo błędnych powiązaniach.
    Sytuacja ta trochę przypomina działanie ucznia, który nie rozumie jakiejś dziedziny - powiedzmy matematyki, działań na ułamkach - ale ma akurat klasówkę. Co uczeń robi - tak na chybił trafił "przekształca" ułamki, opierając się na jakichś podobieństwach, zapamiętanych z innego przykładu (ale najczęściej nie pasujących w tym konkretnym) schematach. Po prostu źle rozwiązuje zadania. I jest jeszcze gorzej, niż gdyby po prostu powiedział "nie umiem". Uczciwe przyznanie się stawia przynajmniej sytuację w jasności - wiadomo, trzeba się jeszcze poduczyć, trzeba więcej pracy. Tymczasem wmuszony za pomocą jakiejś formy autorytarnej przemocy element wiedzy nie tylko nie pomaga, ale blokuje prawdziwe poznanie (uczeń myśli, że wie, że rozumie, więc po co miałby się jeszcze uczyć?...), generuje dodatkowe mylne ślady w rozwiązywaniu innych problemów.

    Ten element z resztą świetnie został wbudowany w strukturę nauki. Paradygmat naukowy jest taki, że DECYDUJE MERYTORYCZNA ZAWARTOŚĆ - czyli jeśli nawet ktoś będzie nie znanym nikomu amatorem, a przedstawi poprawny dowód twierdzenia, rozumowanie zgodne z kanonami, to zasadą jest uznawanie tego. I nawet najbardziej utytułowani profesorowie muszą przyznać rację komuś, kto przedstawia to rozumowanie.
    To jest kwestia PRAWDY - prawda docierająca do umysłu jest czymś subtelnym, czymś czego nie można poganiać, grozić, straszyć, naciskać. Umysł musi sam ujrzeć tę właściwą ścieżkę, bo jeśli go przymusimy do zgodności z autorytetem, to zamiast szukać ścieżki, będzie udawał, będzie ściemniał (sam przed sobą, nie tylko na zewnątrz), aby zachować zgodność z autorytetem.

    Na koniec proste, ale kluczowe pytanie:
    Dlaczego wszystkie ważne prawdy nie zostały przez Boga wyryte na każdym kamieniu, w każdym miejscu, w każdej książce?....
    Dlaczego w ogóle Pismo Św. jest w sumie tak "słabym" pod względem marketingowym dziełem? - Dlaczego, skoro to są ważne dla nas słowa, to Bóg ich nie zabezpieczył dodatkowym atrybutem, jakimś superautorytarnym dodatkiem?....
    - Moja odpowiedź jest podobna do tego, co napisane wyżej: bo dla nieprzygotowanego umysłu wmuszanie prawd na siłę nie buduje myśli, zrozumienia, a niszczy je. Dlatego Bóg jest nie w trzęsieniu Ziemi i grzmotach, a w delikatnym powiewie. Bo tylko w delikatności umysł naprawdę poprawnie działa.


    Dla mnie faktycznie jest to swego rodzaju zadra na religii katolickiej

    Tanio "sprzedałeś skórę"
    Piszę, jak uważam. Nie rozumiem tego aspektu katolicyzmu rzymskiego. Podobnie jak w przypadku dogmatu nieomylności papieża (znowu tutaj występuje zbliżony element - kwestia władzy i autorytetu), moja wolna intelektualnie część myśli nie potrafi się pogodzić z tak przedstawianymi tezami. Jestem więc tu pewnie heretykiem. Może nie jakimś totalnym, żeby zakładać sektę, czy coś podobnego, ale przyznaję uczciwie - to nie są "po mojemu" te praktyki dodawania sobie autorytetu przez hierarchię.

    I przyznam też, że nie przekonują mnie inne cytaty z Pisma, które podałeś, a gdzie występuje termin "ojciec", "ojcowie". Tam chodzi wyraźnie o aspekt pochodzenia, a nie wzbudzania dodatkowego autorytetu.
    Tam, gdzie wyraźnie mowa jest o funkcji, "nauczyciel" nie jest niczym złym. Ale jeśli w relacjach dwóch osób dyskutujących o jakiejś sprawie, szukających drogi uczciwej myśli, nagle jedna ze stron zaczęła sobie "dodawać" za pomocą użycia tego słowa jako tytuł, jako nobliwe wyróżnienie, to to jest nie w porządku.
    Przy czym powód jest wg mnie nie tylko religijny. Uważam, że Jezus tu nie tyle gromi za odstępstwo wspomnianego rodzaju, ale po prostu staje w obronie HARMONII KOMUNIKACJI MIĘDZY LUDŹMI, ale jeszcze inaczej PRAWDY.
    Po prostu jest tak, że rozumiemy rzeczy wtedy...
    ..gdy je rozumiemy. Tzn. gdy nasz umysł poczuwa się swoimi wyobrażeniami, więzami z tym co zakomunikowane, co do umysłu wpadło. Jeśli ktoś coś ma do zakomunikowania, to normalnym trybem jest powiedzenie co, jak i dlaczego. Nie "co, jak i dlaczego, bo ja jestem wielki mądrala", ale po prostu "co, jak i dlaczego, bo tak przedstawiam tę sprawę". Jezus mówi "mowa powinna być tak, tak, nie, nie" - czyli wg mnie dokładnie tę myśl.

    Paradygmat naukowy jest taki, że DECYDUJE MERYTORYCZNA ZAWARTOŚĆ - czyli jeśli nawet ktoś będzie nie znanym nikomu amatorem, a przedstawi poprawny dowód twierdzenia, rozumowanie zgodne z kanonami, to zasadą jest uznawanie tego. I nawet najbardziej utytułowani profesorowie muszą przyznać rację komuś, kto przedstawia to rozumowanie.
    To jest kwestia PRAWDY - prawda docierająca do umysłu jest czymś subtelnym, czymś czego nie można poganiać, grozić, straszyć, naciskać. Umysł musi sam ujrzeć tę właściwą ścieżkę, bo jeśli go przymusimy do zgodności z autorytetem, to zamiast szukać ścieżki, będzie udawał, będzie ściemniał (sam przed sobą, nie tylko na zewnątrz), aby zachować zgodność z autorytetem.

    Na koniec proste, ale kluczowe pytanie:
    Dlaczego wszystkie ważne prawdy nie zostały przez Boga wyryte na każdym kamieniu, w każdym miejscu, w każdej książce?....
    Dlaczego w ogóle Pismo Św. jest w sumie tak "słabym" pod względem marketingowym dziełem? - Dlaczego, skoro to są ważne dla nas słowa, to Bóg ich nie zabezpieczył dodatkowym atrybutem, jakimś superautorytarnym dodatkiem?....

    - Moja odpowiedź jest podobna do tego, co napisane wyżej: bo dla nieprzygotowanego umysłu wmuszanie prawd na siłę nie buduje myśli, zrozumienia, a niszczy je. Dlatego Bóg jest nie w trzęsieniu Ziemi i grzmotach, a w delikatnym powiewie. Bo tylko w delikatności umysł naprawdę poprawnie działa.

    W delikatnym powiewie nie ma nic poza samym powiewem
    Zagadnienie beatyfikacji poruszyłam dla wyjaśnienia pojęcia świętości. Nie będę przecież określać człowieka przymiotnikiem, którego znaczenia być może w ogóle nie rozumiem. Dlaczego uważasz to za przeskakiwanie z tematu na temat?

    Nie wiem co widzisz sprzecznego w moim "wywodzie". Pytanie dotyczyło dwóch członów zwrotu, przeszliśmy właśnie do drugiego.


    Dla mnie faktycznie jest to swego rodzaju zadra na religii katolickiej

    Tanio "sprzedałeś skórę"
    Piszę, jak uważam. Nie rozumiem tego aspektu katolicyzmu rzymskiego. Podobnie jak w przypadku dogmatu nieomylności papieża (znowu tutaj występuje zbliżony element - kwestia władzy i autorytetu), moja wolna intelektualnie część myśli nie potrafi się pogodzić z tak przedstawianymi tezami. Jestem więc tu pewnie heretykiem. Może nie jakimś totalnym, żeby zakładać sektę, czy coś podobnego, ale przyznaję uczciwie - to nie są "po mojemu" te praktyki dodawania sobie autorytetu przez hierarchię.


    No to po prostu rozstań się z Kościołem bo w tej chwili świadomie fałszujesz statystyki. Ja zupełnie nie rozumiem tego trwania w czymś czego się nie akceptuje - jest to swego rodzaju hipokryzja albo schizofrenia intelektualna. Mi jeśli coś albo ktoś nie odpowiada to po prostu natychmiast rozstaję się z tym/z nim

    No chyba, że już się rozstałeś z KrK więc wtedy OK
    KIedyś zadałem sobie wyjątkowo trudne - dla mnie - pytanie. Dotyczyło ono stuacji, gdy Jezus stoi przed Piłatem, a zgromadzenie wokół Żydzi krzyczą: UKrzużuj go! Wypuść Barabasza!
    Czy to byli źli ludzie? Ci krzyczący Żydzi?!! Czy mieli złą wolę?
    Z kontekstu ewangelicznego wynika, że to uczeni w piśmie ów lud podburzyli. Oni byli autorytetami religijnymi i uznali, że lepiej jest, aby jeden człowiek zginął, a nie cały naród. Kazali krzyczeć "ukrzyżuj Jezusa, wypuść Barabasza!". I to robili.
    Czy to byli źli ludzie? Czy krzyczeli z chęci mordu? - Kontekst nam mówi, że nie. Im po prostu kazano!
    Ale postawiłem sobie inne pytanie: czy ja bym na ich miejscu też tak krzyczał?!!!
    Czy jeśli moje autorytety powiedziałby mi coś w stylu: oto jest człowiek, którego uznaliśmy za zagrożenie dla naszej wiary, trzeba go usunąć. Wszyscy domagamy się, aby ten człowiek został skazany na śmierć. To sprawa kluczowa, tu chodzi o całą wiarę. Każdy prawdziwy wierzący ma obowiązek żądać śmierci tego odszczepieńca. To cżłowiek, który rozkazuje demonom, a one go słuchają (Jezus tez było o to oskarżany, bo demony wypędzał), to ktoś burzący porządek religijny. Zwiedzie wielu ludzi i skrzywdzi. Zniszczy naszą wiarę i tradycję (tak Jezus był postrzegany w tamtych czasach, bo głosił rzeczy naprawdę sprzeczne z wieloma kluczowymi nakazami religijnymi). Wszyscy krzyczymy o śmierć dla tego człowieka, bo sytuacja jest poważna.
    Czy bym krzyczał?!!!
    - Powiem uczciwie: NIE WIEM! NAPRAWDĘ NIE WIEM!!! Przeraziło mnie to. Być może bym krzyczał, bo ogólnie staram się być posłuszny, jestem w dużym stopniu legalistą. A poza tym wchodzi w grę moja przynależność itp. Więc może Jezusa, który przeszedłby jeszcze raz na Ziemię, znów - teraz ja - bym skazał na śmierć. Tak by MOGŁO BYĆ!!!
    I sądzę, że wielu by w ten sposób skazało człowieka, o którym nic by nie wiedzieli, albo mało by wiedzieli. Skazaliby na śmierć człowieka, aby żyć w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku i zachowania przynależności.

    Gdy sobie to uświadomiłem, gdy sobie pomyślałem, że faktycznie to ja JESTEM takim Żydem skazującym Jezusa w każdym momencie, gdy robię coś niezgodnego z moim wewnętrznym poczuciem prawdy, a robię to tylko z powodu przynależności, bo się przeraziłem, że oto miałbym powiedzieć to co widzę i czuję.
    Bo co mieli owi Żydzi na przeciw żądaniom ich autorytetów religijnych? Pewnie nie jeden myślał - ten Jezus przecież nic takiego złego nie zrobił. Niby dlaczego na śmierć.... Ale skoro każą tak krzyczeć, to będę krzyczał. Oni tam są mądrzejsi, oni wiedzę lepiej. No to krzyczę: Ukrzyżuj!!!

    Moja - po długim zastanawianiu się nad problemem - ostateczna odpowiedź na ten dylemat posłuszeństwa vs wewnętrzne poczucie prawdy jest ostatecznie następująca:
    Jestem omylnym człowiekiem! Gdy coś mówię, to mówię to TYLKO swoim małym ograniczonym widzimisię, swoją nędzą niezbyt długiego poznawania tego świata. Ludziska nie wierzcie mi zbytnio! Nie polegajcie na moim słowie, jeśli macie wątpliwości, jeśli mielibyście coś robić wbrew sobie. To zastrzeżenie to moja POLISA, to zabezpieczenie przed tym, że stanę się przyczyną zła, za pośrednictwem wypowiadanych przeze mnie słów. Bo jeśliby ktoś zrobił coś źle z powodu moich słów, to lepiej, żeby mi kamień młyński w szyi uwiązali i w morze rzucili, a nie żeby mnie słuchać. Jestem omylny, jestem błądzący. Ale jednocześnie - mój umysł MÓWI MI TO CO MÓWI. Nie wypowiadam się za kogoś, nie jestem tubą. Nie mam prawa być tubą, bo dostałem (od Boga) umysł własny i tylko ten umysł naprawdę posiadam. W cudzych umysłach nie siedzę. Mam błądzący umysł, więc jeśli ktoś czuje i widzi inaczej niż ja, to - w moim przekonaniu - on ma obowiązek pójść za głosem swojego umysłu. Niech mnie nie słucha. Ale prawda jest taka, że ten konkretny umysł w danej konkretnej rzeczy ustala to, a tamto. To JEST PRAWDA! Tak po prostu i mam prawo (i obowiązek) wyrażać tę (jakże z innej strony słabą i nieudolną) prawdę.

    Gdyby ktoś kiedyś jakoś próbował MOJE SŁOWA zbytnio nobilitować, gdyby ktoś powiedział coś w stylu: odejdźcie od waszego myślenia, bo Dyszyński wam powie co i jak, to takie gościa ja pierwszy krytykuję i odrzucam jego przesłanie. DAREM spotkania dwojga ludzi jest kontakt szczerych, niezakłóconych umysłów. Nie wolno jest nikomu niszczyć uczciwych powiązań w jego własnym umyśle, bo skrzywdzi tym i siebie, i innych. Lepiej być szczerym ateistą, niż nieszczerym - w istocie nie wierzącym uczciwie - kapłanem, czy superpobożnym świeckim. To, że ktoś myśli w zgodzie z sobą, to wielki dar. Tak wielki, że nawet Bóg go respektuje, bo nie wmusza nikomu swojej nauki w sposób nieodparty (ma do tego środki!), a ukazuje ją w kontekście zaprzeczenia, w kontekście świata, który podważa jej sens.
    Tym, którzy jakoś wyjątkowo silnie walczą o autorytet, dobijają się o niego, żądają go, powiedziałbym: głupi jesteście! Jeśli ktokolwiek coś złego zrobi, niszcząc własne rozumienie w imię autorytetu, który udało wam się wybudować, to spadnie na was odpowiedzialność podwójna - i za ten czyn, i za skrzywdzenie człowieka, który przez was został oszukany. Jeśli jednak ten człowiek sam wybrał, rzeczywiście sam wybrał - to już inna sytuacja.
    Oczywiście, w życiu nieraz nalegamy, mówimy ludziom co powinni zrobić, wychowujemy dzieci etc. Ale mówmy to nie jako jakieś bezwzględne autorytety. Mówmy w uczciwości: ja tak uważam! Nie mam za sobą nic więcej, tylko to, co tu przedstawiam. Nie jestem nikim szczególnie ważnym, żeby brać moje słowa ponad to, co zwyczajnie w nich widać, co oznaczają. Przedstawiam argumenty, tłumaczę co i jak, nie żądam lekceważenia Twoich myśli (nooo, może zupełnie małe dzieci czasami zmuszamy do czegoś kompletnie wbrew ich woli, ale to dotyczy zwykle sytuacji bezpieczeństwa, zaś celem jest wyprowadzić małe dziecko, tak aby ostateczne samo myślało) Ty człowieku masz swój umysł i do ciebie ostatecznie należy decyzja.
    W pewnym sensie miałem coś podobnego, to znaczy chyba za moim "do widzenia" Kościołowi stało coś podobnego do tego, co "pokierowało" Michałem.

    Wydaje się, że na "lustrze świadomości" powoli zaczęły pojawiać się "alternatywne" perspektywy i "percepcje" niejako odmienne, nowe, zwracające moją uwagę bez oporów czy krytycznego myślenia. "Działo się" to poprzez konkretne książki- w pamięci "na zawsze" zapisały mi się dwa tytuły książek, które "pokazały mi to coś nowego, co w mojej świadomości dotąd nie istniało".

    Zaczęły pojawiać się pytania i wątpliwości o podstawy. Był to jakby ruch myśli czy odczuć, "z przekazem": "muszę siąść i się zastanowić, szczerze przed samym sobą, sam na sam, dobrowolnie i świadomie, zdecydować, wybrać, czy ja wierzę w Boga? Czy wierzę w trójcę świętą? Boga? Jezusa? Ducha św.?" I chyba jakoś tak wyszło, że powiedziałem temu: OK.

    Jakiś tam okres czasu później, zapamiętałem sobie to tak, że gdy wychodziłem z wanny ocierając się ręcznikiem, było chyba takie rozumowanie we mnie, że jeśli Bóg mnie kocha, to chciałby, żebym go wybrał świadomie i dobrowolnie. Zapamiętałem sobie to tak, że było to jakby rzadkie, a może pierwsze takie odczucie rozluźnienia, czy akceptacji, w każdym razie jakby miłe odczucie związane z tą miłością Boga i dobrowolnością i brakiem przymusu z jego strony. W kościele pojawiłem się chyba jeszcze ze dwa razy, w jedną i kolejną niedzielę. No i zrezygnowałem, jakby to odpadło ze mnie, przestałem się modlić, wszystko przestałem, co było związane z religią. To było "do widzenia" religii chrześcijańskiej i "dzień dobry" rozważaniom, myślom o pustce i innym intelektualnym raczej "poszukiwaniom".

    Po prostu jakby stwierdziło się we mnie, że skoro Bóg mnie kocha, to pozwoli mi sprawdzić, jak to jest, usunąć wszystko, co z nim związane, wszystkie myśli i przywiązanie, przykazania, to wszystko, czemu byłem posłuszny, jakby ze strachu przed grzechem, z obowiązku. I czy wtedy, będąc poza tym wszystkim, poza groźbą wiecznego potępienia, nie mając "kosy nad głową", wybiorę go świadomie i dobrowolnie, ponieważ on by tego chciał, by moja relacja z nim nie była z tego "uwarunkowanego" przymusu.

    No i Bóg zniknął.

    A przed tym byłem chyba najbardziej "gorliwym" religiantem w moim otoczeniu. Być może, mogłoby się wydawać, na przekór otoczeniu. Na klęczkach godzinami rozprawiało mną tzw. "skrupulanckie sumienie", nie mogąc się zdecydować, czy popełniłem ciężki grzech, czy nie. Wyszło na to, że nigdy takiego grzechu nie popełniłem, bo albo nie było to w pełni dobrowolnie albo nie w pełni świadomie.

    Później odpowiedzi szukałem "w psychologii", w teoriach, w książce o nerwicy. Myślałem, że może jestem chory, i to się normalnie leczy, a mnie jakoś diagnoza ominęła, i cierpię, bo nikt tego nie może zobaczyć. To było to samo, co wcześniej było w religii, tyle że teraz "grzechem pierworodnym" była niezdiagnozowana i zaniedbana choroba, zaburzenie charakteru, które, choć niezauważone przez rodziców, zadaje cierpienie i "zniszczy" mi całe życie.

    Teraz, gdy przyglądam się swojej psychice, nie widzę jakichś dużych różnic między "dawniej" a teraz.
    Jedne myśli zastępują drugie...równie nie prowadzące donikąd.

    Później odpowiedzi szukałem...
    Odpowiedzi na jakie pytanie?
    nie na pytanie

    hehehe

    a na co, to...chyba to coś we mnie drążyło mnie i drąży mną nadal, ale chyba już nigdy nie będzie tego tak intensywnie robić, jak wtedy, gdy pełen byłem takich myśli, odwiedziłem z nieprzymuszonej woli klinikę psychiatryczną...a później wróciłem do szkoły, bo nie chodziłem do niej jakiś czas.

    zawsze, to znaczy, od pewnego momentu, raczej myślę o tym czymś tak, że czym większe, bardziej usilne to całe poszukiwanie prawdy, odpowiedzi na pytania społeczne, co robić, jakie studia, jestem bezradny, nic nie umiem, muszę coś zrobić, i takie różne, które co dnia budzą się na nowo - im bardziej, mocniej zapytuję o to i myślę, to tym większe napięcie i chyba...mniejsza szansa na odpowiedź.

    widzę to tak, że jest coś takiego jak przepustowość...i jak się napinasz, starasz się, chcesz tą odpowiedź, to jej nie dostaniesz. i tu jest chyba ten paradoks, że odpowiedź przychodzi, jak sobie odpuszczasz tą całą "ważną sprawę", którą tak drążysz, i którą tak rozdmuchuję "na dziesiątą stronę" telewizja, gazety, starsze panie w windzie, i tak dalej.

    tylko że to chyba nie będzie żadna odpowiedź, a już na pewno nie w takiej formie, jak w dzienniku telewizyjnym, w debacie politycznej.
    "Jakie studia"?! Kori, to Ty młodziak jesteś, ja pierdziu! Co Ty tu robisz, wśród "starców" z takimi "starczymi" przemyśleniami?

    A odpowiedzi się szuka na pytanie przecież, a na co?

    jestem bezradny, nic nie umiem, muszę coś zrobić
    To nie są raczej pytania a zniekształcenia poznawcze degradujące Twoją samoocenę. Tak bym to nazwała.
    Uogólnianie, wyolbrzymianie, nadużywanie słowa "muszę".
    odpowiedź na pytanie a żydzi do gazu.
    nie wiem, tak napisałem, nie wiem, czy miałem jakieś pytanie. Może "dlaczego tak się czuję?" albo "jak się zmienić?". ale jakoś tak mam, że zanim skończę myśleć zdanie: "czuję się źle", to ta myśl się urywa.

    nie myślałem o tym w ten sposób, że ktoś jest "starcem" albo nie. co tu robię? przede wszystkim DESIGN, cała idea nazwy forum, podział działów, działy typu "Więzienie", w ogóle ta historyjka Wuja zbója zapisała się w mojej głowie jako rzecz typu "coś ciekawego, o czym nie mogę wyrobić sobie zdania, bo tego nie ogarniam, ale może w przyszłości będę potrafił się do tego odnieść, i widzieć, czym to jest." Nie ma takich for, jak to, i nie chcę za dużo pisać o tym, ale tu po prostu są takie różne rzeczy. A poza tym jestem człowiekiem, który ma tak, że raczej unika kontaktu z ludźmi, bo sam z sobą nie czuje się do końca zadowolony, a w towarzystwie i alkoholu ukojenia i zapomnienia nie chce szukać, woli być wystawionym na pokazy i tańce swoich myśli i nastrojów, nawet jeśli czasem wkurwiające i przewidywalne.

    poza tym, a propos dyskusji o [ja], to ja jest pytaniem, hehehehe. i to [ja] odpowiedzi nie dostanie, bo odpowiedź jest wtedy, jak ja ma przerwę, na kawę albo na herbatę na przykład.

    Co jest "starczymi" przemyśleniami?

    nie patrzę na to tak. wszyscy jedziemy na tym samym wózku, i chyba nawet równocześnie, i gdziekolwiek nie jesteśmy, to wszystko chyba na wszystko wpływa.

    Poza tym, czy to pani Niepoprawna jakaś od pani myśl, że na różne kategorie wiekowe są różne kategorie myśli?


    Biblia jest pewnym umownym przekazem, który akceptuje się lub nie w oparciu o własne subiektywne kryteria. Nie jest dowodem samym w sobie


    Zgoda Panie Janie.

    Regmen

    W pewnym sensie miałem coś podobnego, to znaczy chyba za moim "do widzenia" Kościołowi stało coś podobnego do tego, co "pokierowało" Michałem.
    Chciałbym tu jednak rozwiać pewne hmmmm wątpliwości, nieporozumienie. Ja nie mam specjalnie istotnych różnic z KRK w kwestiach Boga, teologii. Sporną kwestią jest co najwyżej kwestia władzy. I to nawet nie dlatego, że komuś bym jakoś owej władzy żałował. Doceniam władzę, bo choć sam raczej nie potrzebuję nadzorców (przynajmniej tak mi się zdaje), to chyba całe rzesze ludzi będą czuły się zagubione, gdy nie będą miały wyrazistych przywódców.
    Problemem jest INTELEKT. Dla mnie jasnym jest, że autorytarne podejście do rozumienia, wiedzy to PO PROSTU OSZUSTWO SAMEGO SIEBIE. Bo albo coś rozumiem, tak jak mój współrozmówca, a wtedy nie ma problemu, albo nie rozumiem tak jak on, więc się nie zgadzam. W tym drugim przypadku uczciwie jest powiedzieć "nie zgadzam się z Tobą, może to ty masz rację, ale ja teraz nie wiem, jak by to miało się dziać." Mamy różne zdania i TO JEST PRAWDA o tej sytuacji - ważniejsza od "przyznawania racji" komuś, tylko dlatego, że on "jest ważny". Bo takie przyznanie się oparte nie o rozumienie, a o przymus jest fałszem.
    Jeśli ktoś uważa, ze racją jest coś, czego on nie rozumie, to wprowadza do swojego umysłu truciznę - przecież za chwilę tej "racji" nie będzie umiał użyć. Bo jej nie rozumie. Bo tylko udaje, werbalnie deklaruje, że rozumie.

    Przyznam, że mam też powody bronić teologii KRK. Wiele rzeczy, które kiedyś uznawałem za naciągnięte przez kościelnych teologów po jakimś czasie zweryfikowałem i przyznałem rację tej teologii. Zadziwiająco wiele rzeczy jednak tam (w KRK) przemyśleli! To naprawdę - nie jest "takie głupie", jak się nieraz na początku wydaje. Są kapitalne teksty ojców Kościoła, bardzo głęboko przemyślane uwagi i spostrzeżenia. Dlatego nie twierdzę jakoś definitywnie, że to ja mam rację i na pewno się nie mylę. Może czegoś nie uwzględniłem, może są dodatkowe okoliczności, które przechylają szalę na niekorzyść tego, co pisałem. Ale na dzień dzisiejszy mój umysł takich okoliczności (w kwestii władzy) nie potrafi wskazać.

    Dziś wiele, kiedyś uznawanych przeze mnie za niepotrzebne, czysto tradycyjne elementów wiary doceniłem. Nawet wyśmiewane "zdrowaśki" dziś widzę jako modlitwę niesamowicie potężną, idealnie wyważoną, doskonałą. Jest w niej ukryta wielka moc, tylko coś trzeba w tej modlitwie zrozumieć - nie "klepać" jej, a wniknąć w istotę tego niezwykłego zawołania do Stwórcy przez Rodzaj Ludzki. To nie jest łatwe do dostrzeżenia, gdy patrzy się na czasami dość ludową formę tej prostej modlitwy, gdy słyszy dewocyjne w stylu zawodzenia. Ale, jak się wysili umysł, to okaże się, ze mamy do czynienia ze swego rodzaju kwintesencja modlitwy - najpierw odniesienie do Osoby, a potem wyrażenie własnej woli - połączenia się całego rodzaju ludzkiego z Absolutem za pośrednictwem Szczególnej Osoby. Tu wszystko współgra, wszystko ma swój sens, jest takie, jak być powinno.
    Ale to już dygresja.
    O rzesz w mordkę! Tylko w wykonaniu pana Baryckiego toleruję "paniowanie" mi

    O maj gad! Nie jestem najmłodsza na forumie!

    Stemi starcami to żart był. Tu wszyscy jeszcze młodzi. Jedni trochę bardziej, inni ciut mniej.
    Przepraszam za ten głupi żart, może nieśmieszny wcale.


    Na koniec proste, ale kluczowe pytanie:
    Dlaczego wszystkie ważne prawdy nie zostały przez Boga wyryte na każdym kamieniu, w każdym miejscu, w każdej książce?....

    Dlatego, że samemu Jehowie jest jednakże dość trudno oszukiwać, dlatego zdał się na swój naród wybrany!

    Mojżesz wydrapał więc na tablicach tylko "Nie zabijaj", zamiast "Nie zabijaj Żyda", "Nie kradnij", zamiast "Nie kradnij Żydowi", itd,
    Przecież to Żyd pisał dla żydów...
    Minęły wieki i efektem tych skrótów jest taka sytuacja: chrześcijanin ma nie zabijać nikogo, a żyd ma nie zabijać tylko żydów - jak chodzi o goji, to jego talmudycznym obowiązkiem jest zabijać nawet niemowlęta, jeżeli podejrzewa, że może z nich wyrosnąć goj nieprzychylny żydom.

    Kto się oburza, to niech sobie kupi żydowski "katechizm", rozprowadzany w necie i w jeshivah:

    Przewodnik do zabijania goji

    3 i 1/2 Żydów (albo 4-ech, jeżeli matka jednego z nich była grecką Żydówką, a nie Greczynką) napisało dla goji Nowy Testament.
    Ponieważ goje mieli żyć w/g Nowego Testamentu, to autorzy wstawili tam takie im przydatne wstawki jak: jak dostaniesz, goju w mordę, to nadstaw jeszcze i drugi policzek, jak zabierają ci płaszcz, to dołóż im jeszcze koszule, itp., itd.
    I wyruszyli w świat Żydzi z lichwą w sercu i Nowym Testmentem w ręce, aby przerobić baranki boże na potulne sziple.

    Czy Kajfasz nabił goji w chrześcijaństwo?

    Do przeczytania przeze mnie, po raz pierwszy w życiu, Nowego Testamentu byłem katolikiem (bardzo letnim, jak chodzi o zagorzałość), obecnie uważam, że NT i etyka chrześcijańska mogą mieć sens tylko w świecie wolnym od żydostwa.

    No bo jakież ma szanse chrześcijanin z rękami owiniętymi watą NT, w starciu z żydem, który wypchał sobie rękawice ołowiem Talmudu?

    A sędzią ringowym jest rabin, przebrany za księdza