ďťż

Grzech, a podmiotowość

Baza znalezionych fraz

polsk riksdag

Co jakiś czas rozmawiam z pewnym znajomym ateistą, który tłumaczy mi, że on nie ma grzechu. W ogóle nie ma grzechów. Bo jeśli ktoś coś zrobił, to zapewne miał do tego (wystarczające) powody. Bandyta, który zabił staruszkę, aby zdobyć jej ostatnie 50 zł z emerytury i kupić sobie alkohol, zapewne był tak w swoim odczuwaniu dobra ograniczony, że musiał (?!) zabić. Mój ateista nazywa to PRAWEM WYSTARCZAJĄCEJ PRZYCZYNY. Prawo to z grubsza opisuje się frazą: jeśli coś się zdarzyło, to oznacza, że były wystarczające przyczyny, aby tak się stało i inaczej stać się nie mogło.
W takim ujęciu nie ma grzechu, bo nie ma wyboru, bo wszystko się dzieje dlatego, ze musi. Sprawa wygląda na zamkniętą. Ale...
... ale dla mnie zamkniętą nie jest.
Bo pierwszym pytaniem jest: czy prawo wystarczającej przyczyny da się jakoś dowieść?
- Ja nie znam takiego dowodu. Jeśli zaś dowodu nie ma, to owo prawo jest co najwyżej zewnętrznie narzuconym paradygmatem, aksjomatem przyjętym "na wiarę". Można więc uwierzyć, że owo prawo nie obowiązuje. Co by to oznaczało?
Zaprzeczenie prawu wystarczającej przyczyny buduje zupełnie nowe podejście do kwestii wyborów (etycznych). Dopiero teraz, czyli gdy nie jest określone (deterministycznie?...), że coś musi się wydarzyć, mamy do czynienia z poprawnym pojęciem wyboru. Wybór bowiem musi być przynajmniej z dwóch opcji.
W tej to konfiguracji zdarzenia (wszech)świata rozpadają się na dwie rozłączne grupy:
- zdarzenia ściśle konieczne (bez wyboru)
- zdarzenia, w których był (wolny) wybór.
Zdarzenia ściśle konieczne można powiązać ciąg deterministyczny, w którym znając stan początkowy, można przewidzieć dowolny przyszły stan układu. W przypadku zdarzeń wynikających z wyboru, takie przewidywanie może (choć nie musi) zawieść. W tym ostatnim przypadku pojawia się (dopiero tutaj!) aspekt PODMIOTOWOŚCI, związany z owym wyborem.
Podmiot, to nic innego, tylko ten niezbędny element w wyborze, który czyni ów wybór wolnym, nieprzewidywalnym, a jednocześnie rozpoznawalnie powiązanym z WYBIERAJĄCYM.
W przypadku zdarzeń ciągu deterministycznego, podział elementów występujących w ciągu nie jest w żaden sposób wyróżniony. Także podział na przyczynę i skutek jest o tyle umowny, że można dowolnie grupować zdarzenia wywołujące zdarzenie (wtedy mamy wspólną przyczynę), jak też traktować je osobno (wtedy przyczyną jest osobne zdarzenie w ciągu). I nie ma żadnego silnego powodu, aby te przyczyny w postaci połączonej miały lepiej wyjaśniać ciąg, niż w postaci rozłożonej. Właściwie to mamy tutaj po prostu ciąg jako całość, a wyróżnianie przyczyn i skutków jest sprawą czysto umowną.
W przypadku gdy mamy wybór, powiązany z rozpoznawalnym podmiotem, możemy mówić o ODPOWIEDZIALNOŚCI. Bo przyczyna da się jakoś przypisać do jednostki. I tylko w takich przypadku. Choć nie jest to jeszcze warunek wystarczający.
Wróćmy do grzechu. Jeśli ktoś podejmuje decyzję o jakimś działaniu, a za chwilę mówi, że po prostu innej decyzji nie mógł podjąć, to tym samym ogłasza, że NIE UWAŻA SIĘ ZA PODMIOT W DANEJ SPRAWIE. Jeśli ktoś nigdy w ciągu swojego życia nie zaprzeczył prawu wystarczającej przyczyny, to nigdy nie był podmiotem. Z punktu widzenia ciągu zdarzeń świata był elementem ciągu zdarzeń, nie wyróżniając swojego jestestwa. Był nikim. Bo KTOŚ, to jednostka, która MOŻE (!) postąpić dobrze, albo źle, ma REALNY WYBÓR.
W prawie mamy podobną sytuację - nawet straszny czyn (np. morderstwo) nie jest traktowany jako wina, jeśli osoba go dokonująca nie było w stanie ocenić skutków swojego działania. Była niepoczytalna. Osoba, która uważa, że wszystko się dzieje z wystarczającej przyczyny, zrównuje się tutaj jednostką niepoczytalną - bo uznaje, że nie wystąpił stan w którym jej OCENA SYTUACJI była kluczowym elementem wyboru.
Bez (możliwości) grzechu (winy) nie ma zatem podmiotowości. Nie ma też zasługi. Nie ma również WARTOŚCI (osobowej).
W tym kontekście osoba, która w pewnym momencie uznaje swoją winę, przyznaje się do grzechu, może być traktowana jako ktoś, kto DOZNAŁ PRZEBUDZENIA SWOJEJ PODMIOTOWOŚCI. Jeśli zaś cały czas dana osoba tłumaczy się, że coś "musiała", to w danym aspekcie przyznaje się do bycia jedynie pionkiem na szachownicy świata - pionkiem przesuwanym przez nieznane siły.
W szczególności, gdyby spojrzeć na sprawę z punktu widzenia chrześcijaństwa, gdzie mamy pochwałę "grzesznika czyniącego pokutę", wyjaśnia się, że taka pokuta to ŚWIĘTO PODMIOTOWOŚCI danej osoby, to odkrycie tej osoby, że jest kimś więcej, niż bezwolną kukłą. To właśnie jest przebłysk "Królestwa Bożego" w człowieku.


W tym temacie właściwie należałoby chyba zadać sobie pytanie o definicję grzechu. Czym jest grzech?
Weźmy sformułowanie katechizmowe:
KKK 1849 Grzech jest wykroczeniem przeciw rozumowi, prawdzie, prawemu sumieniu; jest brakiem prawdziwej miłości względem Boga i bliźniego z powodu niewłaściwego przywiązania do pewnych dóbr. Rani on naturę człowieka i godzi w ludzką solidarność. Został określony jako "słowo, czyn lub pragnienie przeciwne prawu wiecznemu" (Św. Augustyn, Contra Faustum manichaeum, 22: PL 42, 418; św. Tomasz z Akwinu, Summa theologiae, I-II, 71, 6).
Dalej w tych źródłach, do jakich dotarłem jest nieco opisów na temat grzechu. W jakimś sensie chyba słusznych, ale też i wciąż nie wystarczająco uderzających w kwestie, jakie dla mnie są ciekawe. Tzn. stwierdzenie św. Augustyna "słowo, czyn lub pragnienie przeciwne prawu wiecznemu" oczywiście złe nie jest, ale np. brakuje tu teraz dalej określenia o jakie "wieczne prawa" może tu chodzić. Do tego takie sformułowanie nie daje możliwości odpowiedzenia na wiele pytań - np.: dlaczego grzech miałby trwać względem człowieka, a nie np. rozpływać w zapomnieniu?

Tu warto, trochę nieco z boku, zauważyć, że koncept grzechu, także z innych powodów, jest dość kontrowersyjny. W szczególności został dość myślowo i emocjonalnie mocno "zabrudzony" wpływem moralności seksualnej, czy walką o posłuszeństwo w ramach hierarchii kościołów różnych. Gdy kobieta powie "zgrzeszyłam z mężczyzną", to wszyscy wiedzą o co chodzi, jest przysłowie "lepiej grzeszyć, a potem żałować, niż później żałować, że się nie grzeszyło". To przypisanie grzechu do rzeczy przyjemnych, właściwie w życiu najbardziej fascynujących, pożądanych, powoduje iż łatwo jest wrzucić koncepcję grzechu w szufladkę różnych mechanizmów dyscyplinowania niepokornych. Wywołuje też jakby uśmieszek politowania - acha, znowu chodzi te dziewice, prawiczków i bigoterię... W kwestiach społecznych z kolei łatwo jest uznać, że oto pewnie jakiś kościół za pomocą wytykanie grzechów po prostu zapewnia sobie władzę nad owieczkami. A to tylko ten Kościół robi się nagle potrzebny, aby nam owe grzechy usuwać...
W tym kontekście więc pewnie pojawi się sugestia, że może w ogóle żadnych grzechów nie ma, że wybieramy coś w życiu, czasem lepiej, czasem gorzej, ale nie ma co tutaj dokładać jakichś grzechowych konotacji, bo to służy wyłącznie jakiejś archaicznej koncepcji związanej z dyscyplinowaniem wiernych przez władze religijne. Może więc to jest po prostu zbędne?...
Może?... Na tym etapie nie chcę tego przesądzać. Na początek warto byłoby po prostu jakoś ten grzech zdefiniować, abyśmy w ogóle wiedzieli o czym mowa (bo np. owa katechizmowa definicja, choć jakoś pewnie słuszna, jest też jakoś "rozlazła", nie odwołująca się do konkretów, tylko do pojęć samych w sobie niejasnych). Tymczasem tutaj chciałbym zmierzać w stronę ujęcia bardziej kognitywistycznego - niezależnego od konkretnej moralności, religii, poziomu rozwoju społecznego.

Na początku z grubsza określę trzy podstawowe elementy pojęcia grzechu:
- powiązanie z wolnym wyborem. Grzech wynika z przyjęcia za prawdziwą koncepcję wolnej woli. W ramach wolnej woli uznajemy, że pewne działania (akty wyboru) dadzą się zasadnie przypisać do jednostki wybierającej (osoby), a nie są tylko zewnętrznie zdeterminowane
- trwałość skutków grzechu. Aspektem niezbywalnych grzechu jest przekonanie, że mimo iż materialne efekty działań ulegają zatarciu, to w wyniku jakichś mechanizmów (warto się zastanowić jakie one są) grzech nie rozpływa się w niebyt.
- jest związany z wartościowaniem w kontekście koncepcji dobra i zła.

Tak zdefiniowane elementy można by uznać za POSTULATY koncepcji grzechu - trochę na podobnej zasadzie, jak np. definiowane są byty (np. prawdopodobieństwo) w matematyce. Dzięki ogólności sformułowania będzie można posadowić koncepcję grzechu w bardzo różnych sytuacjach - np. dałoby się skonstruować grzech dla jakichś zaawansowanych botów, działających w rzeczywistości wirtualnej.

Warto trochę skomentować tak przedstawione postulaty, uzasadnić je w dodatkowym opisie.
W religijnych odniesieniach typowy jest problem pozbywania się grzechów przez osobę, do których były one przypisane. Dlaczego w ogóle miałby być z tym problem - nie dałoby się ich po prostu zlekceważyć, zapomnieć?...
Tym pytaniem dotykamy najbardziej chyba kluczowego pytania o to, czym jest świadomość, człowieczeństwo, a nawet po prostu ISTNIENIE.
Zacznijmy od tego ostatniego pojęcia. Postawmy sobie pytanie: co to znaczy, że istniejemy?
Ano chyba nie jest to nic innego, tylko stwierdzanie pewnej TRWAŁOŚCI jakiejś grupy aspektów związanych z JA. Można by wręcz ustalić zależność w postaci pewnej ciągłości - tym bardziej istnieję, im bardziej trwałe (i w im większej ilości) są związane ze mną aspekty. Jeśli coś się rozmywa, rozpada w chwilę po pojawieniu się/rozpoznaniu przez kogoś, to znaczy, że to było tylko fluktuacją, a nawet tylko złudzeniem, może tego wcale nie było.
Świadomość egzystuje - objawia się w postaci aktów wyboru. Coś nie wybierającego nie jest świadomością, nie jest odrębną jednostką, którą się wyróżnia istotnie z tła, bo jest elementem nierozerwalnym ciągu całości. Zatem wyróżnienie z całości tego czegoś byłoby czysto uznaniowe, nie oparte o twarde kryterium. Świadomość istnieje, tylko wtedy, gdy jakiś aspekt owych wyborów będzie trwały, właśnie nie rozpływający się, nie zapominany. Zapomnienie historii wyborów, oznaczałoby jakieś dziwne zapominanie - zaprzeczanie wobec samego JA.
I w zasadzie można by uznać, że świadomość o tym wie - świadomość zaistniewa w ciągu swoich aktów wyboru, nie wybierając zanika, staje się niczym.
Problem jest w tym, czy dokonywane wybory są PRAWDZIWE?
Ktoś powie, że to głupie pytanie: wybory, to wybory, są prawdziwe, bo się dokonały. Ale mi chodzi o to, czy na pewno wybory są jednoznacznie powiązane z JA? Jeśli wybór (tutaj precyzyjniej należałoby powiedzieć KANDYDAT NA PRAWDZIWY WYBÓR, bo jeszcze nie wiemy na pewno, czy ów wybór ostanie się jako prawdziwy) dokonany został bez odbicia się w nim JA, to można powiedzieć, że został on wymuszony, zdeterminowany warunkami zewnętrznymi. Czyli, że to nie był prawdziwy wybór danej osoby.
Kiedy wybór będzie prawdziwym wyborem osoby?
- Wybór względem danej osoby jest prawdziwy, jeśli DA SIĘ UZASADNIĆ JAKO ŚCIŚLE i chyba jakoś unikalnie ZWIĄZANY Z NATURĄ TEJ OSOBY. W mojej koncepcji grzech jest właśnie takim pseudowyborem - czyli decyzją, która nie odzwierciedliła prawdziwej natury JA, lecz poprzestała na podporządkowaniu się absolutnym tego co zewnętrzne wobec owego JA, przy jednoczesnej SPRZECZNOŚCI Z NATURĄ JA. Czyli grzech, w tym najbardziej pierwotnym rozumieniu, byłby po prostu sprzecznością z samym sobą, a przez to byłby zaprzeczeniem samemu sobie. Przy czym chodzi o zaprzeczenie nie chwilowym zachciankom, pragnieniom wmuszonym nam przez geny i świat, a o zaprzeczenie SWOJEJ PRAWDZIWEJ NATURZE.
Podsumowując: koncepcja grzechu jest wg mnie ściśle związana z zaprzeczeniem samemu sobie w najgłębszych aspektach istnienia. Ktoś grzeszący, gdyby opadły mu łuski z oczu, gdyby nagle zyskał pełnię rozumu i wiedzy na temat sytuacji, w której grzeszył, uznałby iż postąpił wbrew sobie, zaprzeczył samemu sobie. Dlatego walka z grzechem to nic innego, tylko ĆWICZENIE SIĘ W ROZPOZNAWANIU TEGO CO ZGODNE Z JA, A CO Z NIM NIEZGODNE.

A gdzie w owej układnce jest Bóg?
- Bo jak do tej pory w ogóle nie było mowy o Bogu, a przecież pojęcie grzechu zwykle odnosimy do Boga, mówi się o grzechu przeciwko Bogu?...
- Zaraz, zaraz, nie tak szybko. Dojdziemy i do grzechu wobec Boga...

W najprostszej (idealnej) sytuacji byłoby tak, że wybierające JA uznaje wszystkie swoje wybory za zgodne z nim. Problemem jest jednak to, że tak się nie staje. JA NIE POTRAFI SIĘ SAMO OCENIĆ! Tym samym nie potrafi udowodnić (samemu sobie) swojej wartości, trwałości, znaczenia. Ale ZASADĄ OGÓLNĄ JEST, ŻE OCENA PRZYCHODZI Z ZEWNĄTRZ. W przygodach barona Münchausena bohater jest w stanie wydobyć się z bagna ciągnąc się rękami za włosy. Tak jest w bajce, humoresce. Ale w rzeczywistości to tak nie działa - punkt podparcia (jak u Archimedesa) musi być osobny, na zewnątrz. Podobnie ocena JA nie jest kwestią wewnętrzną, lecz przychodzi z zewnątrz. Wewnętrznie każde kryterium można przyjąć, ale za chwilę można je będzie anulować. Tu nic nie jest trwałe, bo wewnętrznie każdy ma zbyt wielką moc dokonywania zmian. Prawdziwe kryterium jest z zewnątrz - nie ma na to rady.
Teraz w poszukiwaniu zewnętrznego kryterium można oczywiście przelecieć wszystkie możliwe idee, koncepty, zasady. A na koniec i tak wyjdzie, że ponieważ dla umysłu nie ma nic wyższego niż umysł, to ostatecznym kryterium i tak będzie KTOŚ, jakiś podobny umysł. Tylko jaki umysł?
Najlepszy byłby tu umysł...
najlepszy. Takim konceptem najlepszego umysłu jest właśnie Bóg.
Dlatego praktycznie jedynym sposobem na skuteczne wyrwanie umysłu z braku kryterium, a przez to braku możliwości dowiedzenia własnej wartości/istnienia/sensu jest oddanie tego zadania Bogu. Wtedy również i grzech, który wyjściowo był w gestii wyłącznie JA, zostanie scedowany na Boga. I innej drogi nie ma.

Warto tu jednak podkreślić jeszcze raz jedną rzecz: scedowanie oceny JA na Boga jest dobrowolne! Można z niego zrezygnować. Wtedy każdy wybór, a więc potencjalnie grzech "wróci" do tego, który go dokonał w postaci pytania o zgodność z własną naturą. Wbrew pozorom, to nie jest wcale fajne rozwiązanie...