ďťż

Chrześcijaństwo - co warto, co wolno chcieć?

Baza znalezionych fraz

polsk riksdag

Chcę postawić jedno z chyba najtrudniejszych pytań, jakie pewnie nie raz w zyciu stawia sobie chrześcijanin, katolik, ale tez w ogóle teista, a w nieco innej formie, także ateista.
Pytanie to jest chyba w ogóle też pewną osią sporu ateizm - teizm, jest pytaniem o prawdziwa wolność.
Pytanie jest proste: co należałoby/powinno się/wolno/warto w życiu CHCIEĆ?
Pytanie jest trudne, bo w pewnym sensie dotyczy problemu przyjęcia/odrzucenia wiary religijnej/ateizmu. Religia wiele rzeczy nakazuje, albo zakazuje. Ateizm bardzo często pojawia się jako bunt przeciwko owym nakazom/zakazom. Jednocześnie za chwilę ateizm "wymyśli" nowe nakazy/zakazy - np. wierności prawu, nauce, czasem lewicowej moralności (poprawności politycznej).
Ale problem jest oczywiście o wiele szerszy, niż tylko związany ze sporami światopoglądowymi. Prawdziwa wojna w tym kontekście odbywa się w umyśle już zadeklarowanego chrześcijanina, wiążąc się z pytani: do czego chrześcijanin powinien dążyć SAMODZIELNIE, a co niejako odpuścić "zgadzając się wolą Boga"?
Czyli o co w życiu warto walczyć wbrew przeciwnościom, a co przyjąć, jak jest i nie walczyć?
To pytanie z resztą chyba wciąż jest nie rozpracowane w teologii. Ja w katolicyźmie dostrzegam znaczące niespójności w jego ujęciu. Np. na mszy pojawia się tekst "Panie spraw, aby kierowała nami Twoja łaska, a nie nasze upodobania". W sumie pięknie i górnolotnie to brzmi, ale w istocie w takim sformułowaniu dostrzegam styl myślenia, którzy widzi nasze, ludzkie pragnienia jako z góry złe. Bo mamy jasne przeciwstawienie naszych (nędznych, niewłaściwych) upodobań i tego co właściwe - łaski Boga. Tak jak by człowiek w ogóle nie był w stanie pragnąć, czegoś co podoba się Bogu. Dlatego też nie dziwię się (późniejszym) ateistom, że karmieni tego rodzaju przekazem za młodu, odchodzą od wiary. W końcu jeśli z góry jest ustalone, że gdy coś myślę, to na pewno jest to złe, to wtedy nigdy nie mam szansy być dobrym. Bo nawet jeśli coś zrozumiem, zmienię swoje nastawienie, swoje upodobania na przeciwne, to dalej słuszne będzie stare powiedzenie że słuszne są NIE MOJE UPODOBANIA - czyli znowu trzeba byłoby coś zmieniać na przeciwne, i znowu, i znowu... Czyli co bym nie zrobił, będzie źle.
Sformułowanie jest zatem chyba mylące, niefortunne. Bo zapewne autorowi nie o to chodziło, aby z góry przekreślać możliwość posiadania dobrych, zgodnych z wolą Boga, upodobań. Nie zmienia to postaci sprawy, że w religii był (historycznie) dość silny nurt właśnie tego rodzaju - takiego "po wsiech" traktowania człowieka jako złego, bo złego. Ale nawet w bardziej ateistycznych kulturach też ten aspekt występuje. U Chińczyków, Japończyków, którzy raczej w małym stopniu są religijni jest z kolei podobny aspekt przesadnego dążenia do doskonałości, połączonych z chyba nieraz patologiczną relacją mistrz - uczeń, kiedy to uczeń jest zawsze ten głupi, ten co wciąż nie zrobił jak trzeba, który tylko musi się doskonalić, doskonalić, doskonalić... A końca tego doskonalenia się właściwie nie widać, bo zawsze jest się tym niedoskonałym, tym, którego mistrz ruga. W ateizmie ten aspekt też ma swoje ciekawe wydania - np. w skrajnych postaciach feminizmu, czy politycznej poprawności, gdzie już praktycznie nie sposób jest spełnić wymagań strony oskarżającej o szowinizm, czy dyskryminację, bo co by ktoś nie zrobił, to i tak zawsze będzie tym złym - jak ustąpi miejsca kobiecie, to ją traktuje jako słabszą (szowinista), jak nie ustąpi to znaczy, że się wpycha jako pierwszy, demonstrując swoją męską siłę (też szowinista).

Tak zdroworozsądkowo na problem patrząc, to jednak chyba przesada, w jaką wpadają w opisywanym aspekcie zarówno religie, jak i pewne tradycje, kulturowe społeczności jest dość wyraźna. Chyba jednak w rozsądnej religii jest miejsce na dobre upodobania, poprawne rozumowanie, a nie tylko bycie ciągle pod pręgierzem grzeszności, własnego niezrozumienia, złych pragnień i czego tam jeszcze. W końcu daje się przykład ludzi ludzi jakoś tam świętych, dobrych, wspaniałych - co w końcu potrafili, to niby dlaczego zwykły człowiek nie miałby mieć choćby elementów ich dobrych cech.
Ale jeśli nawet takie podejście przyjmiemy to powstaje pytanie: to co właściwie jest tym dobrym chceniem?
- Kiedyś dość powszechnie seks potępiano w licznych religiach jako zło samo w sobie, dopuszczając go tylko dla prokreacji. Dziś większość religii jednak uznaje (przynajmniej w małżeństwie) rolę pozytywną uczuć erotycznych.
- Chciwość - choć jest jednym z grzechów głównych, to jednak w jakiejś tam postaci ucywilizowanej może być uznana za motor do działania
- agresja - do czasu słynnego eksperymentu z usunięciem chirurgicznym ośrodka agresji w mózgu, mogła być jednoznacznie uznawana za coś po prostu złego. Dzisiaj wiemy, że agresja jest po prostu naturalnym uczuciem, w pewnej formie potrzebnym, wręcz niezbędnym do życia. Człowiek całkowicie pozbawiony aspektu agresji traci bowiem właściwie każdą ekspansywność życiową, staje się praktycznie bezwolnym manekinem.
Właściwie jakie byśmy uczucie nie wzięli na tapetę, to zawsze da się znaleźć jakąś jego dobrą i złą stronę.
W tym kontekście budowanie poprawnej osobowości, czy nawet w ogóle konstrukcja dobra i zła, robi się mocno skomplikowana. Wiele tradycyjnych nauk, tradycji wydaje się być skażonych skrajnością, czy naiwnością ujęcia.
Także tradycyjnie pojmowane cnoty, cechy uznawane za dobre, mają swoje dwie strony.
Posłuszeństwo - często w tradycjach przedstawiane jako cnota, w obliczu zbrodni hitleryzmu i tłumaczeń ludzi, którzy "wykonywali tylko rozkazy" staje się bardzo problematyczne.
Cnota sprawiedliwości też ma swoje dość ponure wydanie - potrafi się objawiać zbytnią surowością sądów, pragnieniem rozliczania wszystkiego i wszystkich za wszystko, czyniąc życie człowieka trudnym do zniesienia pasmem ciągłego rozważania wszelkich możliwych uchybień.

Dla chrześcijanina pytanie o wartość jego pragnień, woli jest chyba kluczowe. Jeśli ktoś miałby się o coś modlić do Boga, to chyba o to, co jest dobre. Bo jak się tu modlić o cokolwiek, jeśliby się zakładało, że ma się złe pragnienia - czyli człowiek modliłby się o coś złego?...
Oczywiście taki chrześcijanin ma jeszcze wyjście nie modlić się o nic konkretnego, tylko sobie powtarzać: niech się stanie Twoja wola Panie. I za każdym razem powtarzać w duchu, bo ja oczywiście jestem ten głupi, który niczego nie rozumie, niczego nie wie, wszystko pewnie odczuwa wadliwie. Jednak za chwilę pojawi się konkretna sytuacja życiowa, w której nie da się już umknąć sprytnym zaniechaniem swojej decyzji - trzeba zareagować, zrobić to, albo tamto, a brak decyzji też się okazuje być jakąś decyzją, bo będzie oznaczał, że nie podjęliśmy się czegoś, co powinniśmy byli wykonać.
Tak więc wyważenie kwestii zaufania (Bogu), że ma być tak jak jest vs aktywność i pragnienie zmiany, zadziałania w świecie łatwym nie jest. Działanie (sensowne) jest możliwe tylko od pewnego stopnia zaufania samemu sobie. I żadne na pozory bogobojne, a w istocie utopijne rady starych mistrzów od potępiania czego się tylko da, na lewo i prawo, tego nie zmienią.

Tylko gdzie wytyczyć granicę pomiędzy dobrymi, a złymi pragnieniami?...



Np. na mszy pojawia się tekst "Panie spraw, aby kierowała nami Twoja łaska, a nie nasze upodobania". W sumie pięknie i górnolotnie to brzmi, ale w istocie w takim sformułowaniu dostrzegam styl myślenia, którzy widzi nasze, ludzkie pragnienia jako z góry złe.

Czyli nie brzmi ani pięknie, ani górnolotnie, tylko jest myśleniem totalitarnym. To jest mówienie "Bóg stworzył cię jako chorego, a teraz musisz się dostosować, musisz cierpieć i walczyć sam ze sobą, biczować się i żyć w ascezie, a po to Bóg stworzył przyjemność żeby kusiła, bo jest złem", w ten sposób człowiek jest w klinczu psychicznym, traci WOLĘ. I ta cudza narzucona wola ma być wolą Boga i nazywa się to dobrem, albo pięknie i górnolotnie brzmiącą ideą. To tak samo jak lewica mówiąca, że piękna jest miłość dwóch gejów - dla mnie to są 2 skrajności tej samej patologii.

Ja uważam, że moralność katolicka, jak i zbyt surowe prawo i surowe wychowanie dzieci powodują patologie, bo jest to nieprzystająca do rzeczywistości moralność.

I tu właśnie działa buddyzm, akceptacja, skupienie się na teraźniejszości zamiast oceniania, doszukiwania się zła, próby podbudowania swojego ego.

Moim zdaniem problem, który tu poruszyłeś wynika właśnie z mentalnego podziału, z tego dualizmu i prób dopasowywania siebie do jakiejś idei, która jest tylko memem w głowie, któremu nadano zbyt dużą ważność.

Żyć zgodnie z sumieniem, to robić to czego się pragnie, jeśli to nie szkodzi innym i nie sprzeciwia się ich woli. Słuchać tego co inni mają do powiedzenia, brać pod uwagę ich problemy i wątpliwości. Najważniejsza jest wolność osobista, dopóki nie szkodzi ona wolności innych ludzi, przy czym tego też nie można traktować na sztywno, bo wtedy wyjdą sprzeczności.